sobota, 4 lutego 2017

Rozdział 11 „Opowieść o Pierwotnych”


    „Merlinie, umieram!” — Taka była pierwsza myśl Harry'ego po przebudzeniu. Głowa bolała go niemiłosiernie i każdy najmniejszy szelest brzmiał jak wielki wybuch. Z trudem przewrócił się na bok oraz spostrzegł, że w pokoju nikogo nie ma. Promienie słoneczne wpadały przez odsłonięte okno. Nie mając siły wstać, został w tej pozycji przez dobre kilka minut. Próbował przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszej nocy, lecz z marnym skutkiem. Czuł się tak, jakby jakaś niewidzialna siła pozbawiła go części wspomnień. Z trudem zwlókł się z łóżka i z niemrawą miną skierował się do łazienki. Gdy wrócił zobaczył Connora siedzącego z szerokim uśmiechem na jego posłaniu.
— Jak się czujesz? — zagadał radośnie chłopak.
— Okropnie — odparł zgodnie z prawdą Harry. — Nigdy więcej.
— Nigdy nie mów nigdy — odpowiedział Connor. — Mama Rona kazała mi cię obudzić. Za parę minut ruszamy na Pokątną.
    Harry jęknął i rzucił się z powrotem na łóżko. Connor zaśmiał się i klepiąc go po plecach, opuścił pokój. Wybraniec próbował opanować nieprzyjemne wirowanie w żołądku oraz ból głowy. Kiedy z dołu ktoś krzyknął, aby się pośpieszył, uznał, że nie spędzi tego dnia pod kołdrą. Z wielką niechęcią zaczął się ubierać i po chwili znalazł się w kuchni. Większość osób była gotowa do drogi.
— A tak w ogóle, jak się tam dostaniemy? — zapytał Harry Remusa.
— Pojedziemy Błędnym Rycerzem do Dziurawego Kotła, a stamtąd to już pestka — odparł Lupin.
    Po chwili mknęli już ulicami Londynu z zawrotną prędkością. Nie wpłynęło to zbyt dobrze na żołądek Harry'ego. Chłopak zrobił się cały zielony na twarzy i przez chwile wydawało mu się, że zwróci wczorajszy tort urodzinowy. Jego brat dosiadł się do niego oraz zapytał:
— Jeszcze cię trzyma? — Kiedy Harry tylko skinął głową, Connor wyciągnął z kieszeni małą fiolkę. — Trzymaj. Jest paskudne, ale momentalnie postawi cię na nogi.
    Harry wziął fiolkę i wypił zawartość. Poczuł się tak, jakby ktoś wlał mu do gardła mydło w płynie, lecz po chwili odruchy wymiotne oraz ból głowy zaczęły stopniowo słabnąć. Z ulgą poczuł, jak jego organizm powoli wraca do normalnego stanu. Spojrzał na buteleczkę, potem na brata i zapytał:
— Co to jest?
— Nie chcesz wiedzieć — roześmiał się Connor.
    W tym momencie przyłączyli się do nich Cassie z Ronem. Rudzielec zaczął złorzeczyć na młodego konduktora, który stał na tyle autobusu, rozmawiając przyciszonym głosem z Ernim. Natomiast dziewczyna była jakby nieobecna. Siedziała zamyślona, nie odzywając się ani słowem i z uwagą wpatrywała się w braci. Ciągle pamiętała swój sen, w którym tajemnicza kobieta ostrzegła ją o zagrożeniu ze strony kogoś silniejszego od Voldemorta, a także przed ewentualną utratą jednego z Potterów. Kiedy zeszła na śniadanie próbowała wypytać Remusa i Syriusza o Strażniczki Równowagi. Niestety mężczyźni nigdy nie słyszeli tej nazwy, a kiedy zaczęli zadawać pytania, unikała odpowiedzi. Nawet wszystkowiedząca Hermiona Granger nie była w stanie jej pomóc, chociaż oczywiście radziła jej poszperać w bibliotece. Pogrążona w myślach nie usłyszała, jak Harry zadaje jej pytanie. Dopiero lekkie szturchnięcie Weasleya przywołało ją do rzeczywistości.
— Czego? — warknęła na rudzielca, lecz zaraz potem zreflektowała się. — Och, wybacz. O co chodzi?
— Pytałem, czemu nic nie mówisz — odpowiedział za przyjaciela Harry.
— Tak po prostu. — Cassie wzruszyła ramionami. — Zamyśliłam się.
— Nad czym?
— Nad niczym — odparła wymijająco, po czym umiejętnie zmieniła temat. — Opowiedz mi o tej Ulicy Pokątnej.
    Zasłuchana w opowieść brata nie zauważyła, jak para szarych oczu przygląda jej się z zainteresowaniem.

***

    W tym samym czasie Lord Voldemort mówił w języku węży do Nagini:
— Kochana, wszystko już gotowe. Teraz pozostaje tylko czekać na wybory Ministra Magii. O tak, twój pomysł był rewelacyjny.
— Dziękuje, panie. — Wąż zasyczał w odpowiedzi. — Jednak czy mogłabym coś zaproponować?
— Tak? — Czerwone oczy wpatrywały się w małe paciorki gada.
— Już zbyt długo pozostajesz w ukryciu. Wydaje mi się, że czas przypomnieć czarodziejom, że znowu jesteś wśród nich. Inaczej gotowi są pomyśleć, iż wieści o twoim powrocie to tylko plotki.
— Masz rację — Voldemort zastanowił się. — Jakieś pomysły, moja droga?
— Dlaczego nie zaatakujesz Pokątnej? Atak w biały dzień i to w dodatku na najruchliwszą ulicę czarodziejską z pewnością wywoła zamieszanie.
— Jednak czy to nie przeszkodzi mi w realizacji planu?
— Oczywiście, że nie. — Nagini pokręciła łebkiem.
    Po chwili namysłu Voldemort wezwał do siebie Lucjusza Malfoya. Arystokrata uklęknął i czekał na rozkazy:
— Zbierz kilku ludzi i zróbcie małe przedstawienie na Pokątnej, Lucjuszu. Dołączę do was niedługo.
— Tak, mój Panie. — Mężczyzna skłonił głowę.
    Kiedy Lucjusz wyszedł, Nagini ześlizgnęła się z ramion Voldemorta i zniknęła w korytarzu.

***

— Tu jest obłędnie — wyszeptała zachwycona dziewczyna z kasztanowymi włosami.
— O tak — odpowiedział Remus. — Witajcie na ulicy Pokątnej. Znajdziecie tu wszystko, co tylko zechcecie. To, czego tu nie ma i tak by wam się nie przydało.
    Cassie z zachwytem rozglądała się na boki. Kolorowe witryny oraz wielki tłum na ulicy pochłaniały jej uwagę. Przez moment żałowała, że nie posiada dodatkowej pary oczu. Jej uwagę z miejsca pochłonął duży sklep odzieżowy. Szyld nad drzwiami głosił, iż należał on do niejakiej Madame Malkime. Od razu postanowiła, że do niego zajrzy, jednak nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Przecież nie miała ze sobą żadnych pieniędzy. Spojrzała na Remusa, a ten jakby odgadując jej myśli, rzekł:
— Najpierw pójdziemy do Gringotta. Musicie przecież mieć czym zapłacić.
— A co tam jest? — zapytał nagle Connor, wskazując na wąskie przejście między dwoma sklepami. Zauważył, że czarodzieje na ulicy spoglądają tam z niechęcią.
— To ulica Śmiertelnego Nokturnu — odpowiedział Alastor Moody. — Wyjątkowo paskudne miejsce.
— Dlaczego? — zainteresował się Jonathan.
— Kręcą się tam same typy spod ciemnej gwiazdy. Mordercy, rabusie, gwałciciele i tak dalej. Handlują tam różnymi czarnomagicznymi przedmiotami. Najlepiej w ogóle się tam nie zapuszczać.
    Doszli do olbrzymiego, marmurowego gmachu. W środku podeszli do lady, za którą siedział goblin zatopiony w papierach. Zdawał się nie zauważać, iż ktoś właśnie czeka na jego uwagę. Spojrzał na nich, dopiero gdy Remus uprzejmie chrząknął.
— Tak? — Jego głos był gruby i basowy.
— Chcieliśmy wypłacić pieniądze ze skarbca pana Pottera.
— Klucz proszę — odparł goblin znudzonym tonem, wyciągając rękę.
    Gdy Lupin spełnił jego polecenie, goblin zawołał innego stwora, a ten poprowadził ich małymi drzwiami z boku sali. Wsiedli do wózka, a po chwili mknęli z zawrotną prędkością w dół olbrzymiej jaskini. Dotarłszy do celu, pracownik banku otworzył skarbiec i odsunął się. Na widok zawartości skrytki Cassie wytrzeszczyła oczy, a Connor gwizdnął z uznaniem.
— To wszystko wasze. — Remus uśmiechnął się do dwójki Potterów.
    Rodzeństwo weszło do skarbca i zaczęło napełniać kieszenie. Kiedy stwierdzili, że tyle im wystarczy, wydostali się z banku oraz ponownie stanęli na głównej ulicy. Tam głos zabrał Moody:
— Członkowie Zakonu są pod działaniem eliksiru wielosokowego, więc ich nie rozpoznacie. Zostawimy was samych, abyście mogli spokojnie zrobić zakupy. Będziemy niedaleko. Daję wam trzy godziny, po tym czasie zbiórka przed wejściem do Dziurawego Kotła. Lepiej, żeby wszyscy tam byli — dodał groźnie, patrząc znacząco na Freda i George’a.
— Nie patrz tak na nas! — oburzył się jeden z nich. — Przyjdziemy!
— Ja myślę! — odparł Moody, po czym wraz z Remusem opuścili ich.
— To gdzie pójdziemy najpierw? — zapytał Harry.
— Ja wstąpię do księgarni — powiedziała Cassie.
— Zabiorę się z tobą. — Hermiona wzięła dziewczynę pod rękę i obydwie odłączyły się od nich.
— Ja idę z nimi — oznajmił Jonathan, wskazując na bliźniaków. — Mówili, że jest tu gdzieś sklep z różnymi gadżetami do psikusów.
— Ty to chyba nigdy nie dorośniesz, co? — zaśmiał się z przyjaciela Connor.
— Odezwał się ten niewinny. — Rudzielec pokazał mu język, a potem trójka żartownisiów oddaliła się.
— Zostajesz z nami? — Ginny zwróciła się do najstarszego Pottera. — Razem z chłopakami mamy zamiar sprawdzić, czy są zestawy czyszczące do mioteł.
— Nie. — Pokręcił głową. — Quidditch mnie nie interesuje, ale jak chcecie to śmiało, ja się tu pokręcę. Z pewnością znajdę coś dla siebie.
— Jak chcesz — Ron wzruszył ramionami.
    Harry, Ron i Ginny poszli w swoją stronę, a najstarszy Potter ruszył po chwili na zwiedzanie ulicy.

***

    Hermiona i Cassie przekroczyły próg księgarni. Olbrzymi kompleks z tysiącami regałów, na których mieściły się setki książek, wyglądał rewelacyjnie. Panna Granger pociągnęła towarzyszkę, mówiąc:
— Tutaj znajdują się księgi z zaklęciami, a tu o magicznych stworzeniach, tam są legendy i mity, jeszcze dalej możesz znaleźć coś na temat eliksirów.
    Cassie kiwnęła głową i zaczęła przeglądać tytuły. „Najsilniejsze uroki na świecie”, „Oczaruj swoją drugą połówkę: zaklęcia poprawiające wizerunek”, „Jak oswoić jednorożca?”. Hermiona w międzyczasie wyciągnęła listę niezbędnych podręczników na piąty rok nauki, po czym poszła się w nie zaopatrzyć. Cassandra zawędrowała do działu z mitami i legendami. Z zainteresowaniem przyglądała się okładkom. Na jednej była czarnowłosa kobieta ze skrzydłami i uwodzicielskim okiem mrugała do dziewczyny. „Sukkuby: boginie czy demony?” — przeczytała dziewczyna. Dalej zauważyła olbrzymie monstrum z kilkunastoma głowami. Tytuł brzmiał: „Margoth: Pogromca hydry”. Następnie piękna, blondwłosa postać w białej szacie. Zaraz, co? Zawróciła oraz ponownie spojrzała na obrazek. Z wrażenia aż zaniemówiła. To była osoba, która jej się przyśniła. Wzięła książkę do ręki. Była dosyć cienka, a czerwone litery tworzyły napis: „Początki magii: Legenda o Pierwotnych”. Nie czekając ani chwili dłużej, zatopiła się w lekturze:
    W zamierzchłych czasach, gdy wśród ludzi popularne były wierzenia w przeróżne bóstwa oraz przesądy, żył pewien człowiek. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Pracował jako uzdrowiciel. Zazwyczaj każdego dnia musiał ścigać się z czasem, aby uratować czyjeś życie. Mimo, że dzięki swoim umiejętnościom leczniczym zaskarbił sobie wdzięczność wszystkich mieszkańców miasta, wiódł życie samotnika i cierpiał niedostatek. Mieszkał w małej izdebce, która służyła mu za sypialnię, kuchnię i toaletę równocześnie. Lekarz miał bardzo osobliwe hobby. Lubił eksperymentować oraz odkrywać rzeczy, które nie zostały jeszcze odnalezione. Nasłuchawszy się w dzieciństwie opowiadań o starożytnych bogach greckich i rzymskich, skrycie pragnął posiąść kiedyś moc, zdolną dorównać ich potędze.
    Pewnego dnia, który upłynął mu tak samo, jak wszystkie inne, postanowił udać się na poszukiwanie ziół do przyrządzenia swoich lekarstw. Spacerując po lasach otaczających jego rodzinne miasto, rozmyślał o swoim pacjencie. Matka przyprowadziła do niego ośmioletniego chłopca, chorego na coś, czego uzdrowiciel nie mógł rozpoznać. Dziecko okropnie kaszlało, plując przy okazji krwią oraz miało wysoką gorączkę. Lekarz nie wróżył mu długiego życia, jednakże ten przypadek mocno go intrygował. Pogrążony w myślach nie zauważył, gdy doszedł do jaskini, której wejście było zakryte przez olbrzymi głaz. Władca miasta wydał rozkaz zapieczętowania jej, gdy tylko objął rządy, tłumacząc to tym, iż jest tam coś niebezpiecznego dla mieszkańców. Naturalnie takie wyjaśnienie motywowało różnej maści rzezimieszków do próby zdobycia zakazanej rzeczy, jednakże strażnicy zawsze trzymali rękę na pulsie. Ku zaskoczeniu doktora, kamień nagle odsunął się, chociaż w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go przesunąć. Zaintrygowany podszedł ostrożnie do przejścia. W środku było ciemno, tak że nic nie mógł dostrzec. Po chwili wahania zdecydował się wkroczyć do środka i sprawdzić, co takiego kryje w sobie tajemnicza grota. Ledwo postąpił parę kroków naprzód, kiedy skalny blok powrócił na swoje miejsce, zamykając go w pułapce. Przerażony próbował go popchnąć, jednakże na nic się to zdało. W pierwszej chwili chciał wołać na pomoc, lecz zaraz przypomniał sobie, iż wartownicy zawsze stali tutaj i po drugiej stronie lasu. Doszedł do wniosku, że musi być jeszcze jedno wyjście, więc zdecydował się je znaleźć. W miarę jak posuwał się dalej, ogarnęło go dziwne uczucie, jakby nie był tu sam. Po kilkunastu minutach marszu zauważył drewniane drzwi. Pchnął je, a potem jego oczom ukazało się to, co próbowano ukryć przed poddanymi. Był to olbrzymiej wielkości posąg czegoś, czego nigdy w życiu nie widział. Przypominał człowieka, jednakże z pewnością nim nie był. Stał na dwóch nogach, z wyciągniętymi do przodu rękoma, ale miał ich dwie pary. Cztery kończyny, zakończone olbrzymimi pazurami, zwrócone były w jego stronę. Rozciągnięte monstrualne skrzydła rzucały cień na całe pomieszczenie. Jednak to twarz tego czegoś sprawiła, że zmroziło mu krew w żyłach. Otwarte usta z długimi i prawdopodobnie ostrymi kłami sprawiały wrażenie, iż są w stanie przegryźć dosłownie wszystko. Bestia miała na sobie coś w rodzaju hełmu, z którego odchodziły wielkie kolce. Para oczu wpatrywała się w niego, jakby chciała przejrzeć go na wylot. Pomnik otaczała dziwna, zielona poświata. Gdy przypatrywał się niezwykłemu znalezisku, nagle usłyszał słaby szept:
— Podejdź bliżej.
    Rozejrzał się w poszukiwaniu źródła głosu, jednakże nic nie dostrzegł. Kiedy znów spojrzał na statuę, poczuł, że po plecach przechodzi mu zimny dreszcz. Oczy bestii, które wcześniej patrzyły na niego z góry, teraz były na wysokości jego twarzy. I wtedy zrozumiał. To coś wcale nie było posągiem, tylko żywym stworzeniem, które tylko go udawało. Kiedy stwór rozszerzył usta w czymś, co przypominało uśmiech, doktor z okrzykiem przerażenia odwrócił się z zamiarem ucieczki. Kiedy dobiegał już do drzwi, drogę zagrodziła mu ściana z ognia. Znalazł się w pułapce. Potwór patrzył na niego z zainteresowaniem, aż nagle znów przemówił szeptem:
— Nie bój się człowieku. Nie zrobię ci krzywdy.
— Czym ty jesteś?! — krzyknął doktor, sam nie wiedząc, dlaczego w ogóle się odzywa.
— Czym jestem? Nie zrozumiałbyś tego. Możesz przestać miotać się jak zwierzę w potrzasku?
— Chcę stąd wyjść!
— Owszem wyjdziesz, ale dopiero wtedy, gdy powiem, co mam do powiedzenia. Od wielu lat czekałem na kogoś, kto ośmieli się wejść do mojego legowiska. A teraz, kiedy się doczekałem, nie mogę ot tak cię puścić.
— Czego ode mnie chcesz?!
— Chcę, żebyś wykonał w moim imieniu zadanie, z którym mnie tu przysłano. Niedługo odejdę, lecz zanim to nastąpi muszę znaleźć następcę.
— O czym ty mówisz?
— Nazywam się Makkapitew. Przybyłem tu, żeby pomóc ludziom odnaleźć sens ich życia.
— Hę? — Mało inteligentnie odpowiedział uzdrowiciel.
— Jesteście bardzo buntowniczym gatunkiem. Ciągle walczycie między sobą, słuchając swoich najniższych instynktów. Bardzo łatwo wami manipulować. Wystarczy skusić was obietnicą nieograniczonej władzy i wielkiego bogactwa, i robicie wszystko, co tylko chcemy. Wywołujecie wojny, a tym samym niszczycie tę planetę. Ja zostałem tu przysłany, aby wam to uniemożliwić.
— W jaki sposób?
— Zamierzam zniszczyć stary świat i w jego miejsce zbudować nowy. Sam doskonale wiesz, że ten jest zbyt przeżarty nienawiścią, aby można go było uratować.
— Chyba zwariowałeś!
    Bestia niecierpliwie klapnęła szczękami.
— Nie mów do mnie jak do zwykłego parobka! Okaż trochę pokory człowieczku!
    W tej samej chwili doktor poczuł ból na całym ciele. Upadł na ziemię, czując, jakby ktoś przypalał go żywym ogniem. Po chwili cierpienie ustało, a Makkapitew, jak gdyby nigdy nic, kontynuował:
— Chcę, byś kontynuował moje dzieło. Użyczę ci mojej mocy, abyś mógł dopiąć celu. Posiądziesz wielką siłę. Będziesz mógł robić rzeczy, których żaden człowiek nie potrafi, na przykład poruszać przedmiotami nie dotykając ich. Staniesz się nieśmiertelny. Tego od zawsze pragnąłeś, prawda? Być taki sam jak starożytni bogowie. Widzę wszystkie twoje pragnienia, czytam również twoje myśli. Ty też nienawidzisz tego świata, chociaż nie przyznajesz się do tego przed samym sobą. Masz dość wszechobecnej śmierci, którą widzisz praktycznie każdego dnia, wojen, które pochłaniają niewinne ofiary. Chcesz to zmienić. Daję ci szansę, aby to osiągnąć.
    Doktor słuchał go, równocześnie bijąc się z własnymi myślami. Makkapitew bezbłędnie odgadł jego najskrytsze pragnienia. Chowając swoją nienawiść do niesprawiedliwości świata w najgłębszych zakamarkach umysłu, miał nadzieję już nigdy o nich nie wspominać. Jednak teraz wszystko wróciło. To, co powiedział potwór, było prawdą. Uzdrowiciel spojrzał na bestię i zapytał:
— Co miałbym robić?
— Już powiedziałem. Zaprowadzić ludzkość ku nowemu początkowi.
— To znaczy?
— Przekonać się, kto zasługuje na to, by żyć w nowym świecie. Zgromadzić wokół siebie tych, którzy są godni, aby żyć oraz wytępić tych, którzy zasłużyli na śmierć.
    W rękach uzdrowiciela zmaterializowała się księga. Doktor podniósł ją i przerzucił stronicę.
— Znajdziesz tu kilka pożytecznych inkantacji, które pozwolą ci korzystać z twojej nowej siły, lecz zanim przekażę ci moją moc, musisz dać mi jednoznaczną odpowiedź. Czy zgadzasz się pełnić funkcję zbawiciela, który poprowadzi ten świat ku nowej epoce?
— Zgadzam się — odparł doktor.
— Podejdź tu.
    Doktor podszedł do potwora. Otoczyła go zielona mgła i poczuł, jak przez jego ciało przepływa niewidzialna siła. Wszystko trwało kilka sekund.
— W tej chwili posiadłeś coś, o czym nie śnili nawet najpotężniejsi władcy tego świata. Zostałeś pierwszym ludzkim użytkownikiem magii.
— Czuję się, jakbym mógł zrobić wszystko.
— Bo tak właśnie jest. Wyzbyłeś się ograniczeń. Tam — dodał Makkapitew, wskazując wielką dłonią na kamienną ścianę. — znajduje się głaz, który blokuje wyjście z jaskini. Użyj mocy, którą ci podarowałem i wydostań się stąd. Pamiętaj o swojej misji.
    Po tych słowach rozbłysło oślepiające światło, a potwór zniknął. Doktor został w jaskini całkiem sam. Poszedł w kierunku wskazanym przez bestię i po chwili drogę zablokował mu olbrzymi głaz. Przekartkował księgę oraz znalazł zaklęcie niszczące obiekty. Wyciągnął rękę, mrucząc formułę pod nosem. Z jego placów wystrzelił promień i uderzył w kamień, roztrzaskując go na małe kawałeczki. Oczarowany spojrzał z niedowierzaniem na swoją dłoń. Po chwili wyszedł na świeże powietrze. Zapragnął wypróbować inne zaklęcie. Znalazł czar podpalający i powtarzając czynność sprzed chwili, sprawił, że pobliski krzak stanął w ogniu. Podniecony rzucał najróżniejsze uroki, napawając się swoją siłą. Stwierdził, że teraz stał się najsilniejszym człowiekiem na świecie. Wrócił do miasta oraz skierował się do domu. Spakował wszystkie swoje rzeczy, a potem niezauważony przez nikogo zniknął w mroku nocy. Zamierzał zrealizować swój cel. Znaleźć tych, którzy będą godni żyć w nowej epoce.

***

— Panienko, to nie jest czytelnia! — Głośny krzyk przy uchu Cassie sprawił, że dziewczyna upuściła wolumin, krzycząc z przerażenia. Kompletnie zapomniała, iż znajduje się w księgarni. Zafascynowana opowieścią straciła rachubę czasu. Nie wiedziała, czy stoi tak parę minut, czy godzin. Niezadowolony właściciel sklepu wyrwał jej książkę z ręki i powiedział. — Jak chcesz ją przeczytać, musisz ją kupić!
— Tak, tak, oczywiście — odparła szybko, wyciągając pieniądze z kieszeni. — Ile?
— Dwadzieścia trzy galeony i siedemnaście sykli.
— Proszę. — Dziewczyna odliczyła należność, a sprzedawca wręczył jej zakupiony przedmiot.
    Cassie odwróciła się z zamiarem wyjścia, lecz przy drzwiach została zaczepiona przez wysokiego blondyna z zimnymi, szarymi oczami. Przyglądał jej się z zaciekawieniem.
— Spieszysz się gdzieś, ślicznotko?
— Takimi tekstami nie wyrwiesz nawet panny lekkich obyczajów — odparła Cassie, wściekle patrząc na chłopaka. — Możesz się odsunąć?
— Nie — odpowiedział bezczelnie. — I nie schlebiaj sobie. Nie zamierzałem cię, jak to określiłaś „wyrwać”. Nazywam się Draco Malfoy — dodał, wyciągając do niej dłoń, ale jej nie uścisnęła.
— Słuchaj, mam ważniejsze sprawy na głowie niż zawieranie znajomości z jakimś nadętym bufonem, który nie potrafi zrozumieć, gdy dziewczyna mówi nie. — Była zła, że nie pozwala jej dokończyć czytania.
— Uważaj sobie! — warknął, postępując krok naprzód. — Ten cięty język może kiedyś wpakować cię w tarapaty.
— Prawdopodobnie — Cassandra prychnęła i zwinnie ominęła nieznajomego. — Żegnam.
    Uniosła dumnie głowę i nie odwracając się, wyszła z księgarni. Usłyszała jeszcze głos Malfoya mówiący:
— Do zobaczenia.
    Cassie rozejrzała się po Pokątnej, szukając miejsca, w którym mogłaby dokończyć lekturę. Ujrzała kilka stolików pod parasolami poustawianymi przed jakimś lokalem. Spojrzawszy na szyld, przekonała się, że to lodziarnia niejakiego Floriana Fortescue. Usiadłszy przy wolnym stoliku, zamówiła dużą porcję lodów i wróciła do czytania.

***

    Po opuszczeniu rodzinnego miasta doktor przez kilkadziesiąt lat podróżował po świecie, szukając sojuszników. Odwiedzał wiele osad, poznawał ludzi, zdobywał ich zaufanie, werbował wybranych. Nauczył się także w pełni korzystać z otrzymanych umiejętności. Zauważył, że im częściej ich używa, tym bardziej zatraca wszystkie dawne cechy. Już nie był miłym i pomocnym człowiekiem, gotowym do najróżniejszych poświęceń. Stał się zimnym i pozbawionym uczuć potworem, który nie wahał się nawet zabić, byle tylko dostać to, czego chciał. Uważał się za kogoś niezwykłego, a zwykłymi osobami pogardzał. Wymyślił nawet dla nich nazwę. Mugole. Sztukę manipulowania ludzkimi umysłami opanował do perfekcji. Czasami nie musiał nawet używać przemocy. Odpowiednio dobrane słowa sprawiały, że wszyscy robili to, czego pragnął. Ci, którzy podążali za nim, urzeczeni jego charyzmą i skuszeni nagrodami, które im obiecywał, otrzymali od niego niewielką część magii, tak małą, żeby nie przyszło im do głowy pozbawić go kiedyś stanowiska. Jednakże pewnego dnia poczuł, że czegoś mu brakuje. Zapragnął mieć dziedzica. Uwiódł pierwszą lepszą kobietę, która miała spełnić jego marzenie. Przez cały okres ciąży otaczał ją opieką, nie pozwalając, by ktoś skrzywdził ją chociażby skinieniem palca. Urodziła mu nie jedno, a troje dzieci. Dwóch chłopców i dziewczynkę. Mężczyzna nie posiadał się z radości. Wyczuł pulsujące w nich zalążki czarodziejskiej siły. Niewiasta nie była mu już do niczego potrzebna, więc rozkazał jednemu ze swoich czcicieli zaprowadzić ją w ustronne miejsce i zdradziecko zamordować. Przez lata uczył swoje potomstwo, jak robić użytek z podarowanej im magii. Najbardziej cieszył się z poczynań jednego z synów, któremu nadał imię Akasha. Miał niebywałe zdolności. Chłonął wiedzę przekazywaną przez ojca. Jego rodzeństwo także uczyło się pilnie, lecz uzdrowiciel nie był z nich zadowolony. Ejnar i Eladriela byli pełni współczucia i miłości, którymi tak bardzo pogardzał. Całą swoją uwagę poświęcał Akashy. W międzyczasie rozbudowywał swoje imperium i tworzył armię. Coraz więcej zwolenników zasilało jego szeregi.
    Pewnego razu uznał, iż nadszedł czas, aby się ujawnić. Pokazać tym nic nieznaczącym istotom, które śmią nazywać siebie ludźmi, kto tu rządzi. Rozkazał swoim żołnierzom zaatakować miasto, w którego pobliżu przebywał. Słudzy otrzymali polecenie, aby nikogo nie oszczędzać, a całą osadę obrócić w perzynę. Wiedział, że ten czyn rozniesie się po świecie bardzo szybko. Chciał, aby Akasha zdobył więcej doświadczenia, więc razem z wojownikami wysłał też jego. Śmierć miała tego dnia pełne ręce roboty. Młodzieniec patrzył na to przerażonym wzrokiem, próbując zrozumieć, co skłoniło ojca do takiego czynu. Gdy wszystko się uspokoiło, niegdyś tętniący życiem rynek, teraz był cichy i ponury. Patrząc na zgliszcza budynków, martwe ciała mieszkańców oraz zadowolone miny siepaczy uzdrowiciela, poczuł do niego straszną nienawiść. Chciał jak najszybciej poznać motywy jego działań. Odwrócił się na pięcie i biegnąc przez ciche uliczki, dotarł do wyjścia. Natychmiast skorzystał z nowej umiejętności, której się nauczył. Pozwalała mu ona w mgnieniu oka przenosić się z jednego miejsca do drugiego. Znalazłszy się przed drzwiami wejściowymi pałacu, w którym rezydował doktor, natychmiast udał się do sali tronowej. Doktor studiował mapy ze skupionym wyrazem twarzy. Podniósł wzrok, słysząc kroki, a ujrzawszy syna, wstał, by go powitać. Jednak widząc jego minę, zmarszczył brwi, czekając. Chłopak zaś zapytał od razu:
— Dlaczego?
— Co dlaczego?
— Dlaczego zdobyłeś się na tak bestialski czyn, ojcze?! Czym zawinili tamci ludzie, że skazałeś ich na śmierć?!
— Niczym — odpowiedział doktor spokojnie, wzruszając ramionami. — Powinieneś już wiedzieć, że my i oni się różnimy. Jesteśmy dla nich bogami, więc uważam, że od czasu do czasu warto im przypomnieć o naszym istnieniu.
— W taki sposób?!
— Nie ma innego. Muszą wiedzieć, gdzie jest ich miejsce. Czemu tak cię to przeraża? Pewnego dnia zostaniesz moim następcą, więc powinieneś przyzwyczajać się do takich widoków.
— Jeżeli tak mają wyglądać twoje przygotowania do stworzenia lepszego świata, to ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nie przyłożę swojej ręki do mordowania niewinnych! Jesteś zwykłym potworem!
    Akasha splunął ojcu pod nogi i odwrócił się z zamiarem odejścia, lecz nagle poczuł przeraźliwy ból w każdej komórce ciała. Wrzasnął i padł na ziemię. Jego ciało drgało konwulsyjnie, a potem wszystko ustało. Niewidzialna siła podniosła go oraz przekrzywiła głowę tak, że patrzył prosto w rozwścieczoną twarz doktora. Jego oczy przybrały czerwony odcień, a gdy przemówił, odniósł wrażenie, że zwraca się do niego sam diabeł.
— Nauczyłem cię wszystkiego, co sam potrafię! Podarowałem ci o wiele więcej magii niż komukolwiek innemu! Na twoją prośbę darowałem życie twojemu bratu i siostrze! Również spełniłem twoje życzenie, bym i z nimi podzielił się mocą! W zamian żądałem tylko jednego. Lojalności! A ty, za wszystko, co dla ciebie zrobiłem, tak mi się odwdzięczasz?! Chcesz skończyć jak miejscowi?!
    Po tych słowach doktor machnął ręką, a Akasha poleciał na ścianę i uderzył w nią z wielkim impetem. Kiedy się podniósł, jego ojciec dodał:
— Naucz się pokory, chłopcze. Jeżeli jeszcze raz okażesz mi taki brak szacunku, możesz być pewny, że fakt, iż jesteś moim synem, w niczym ci nie pomoże.
    Akasha wybiegł z sali tronowej i pognał do swoich komnat. Zatrzasnął drzwi oraz pośpiesznie się pakował. Usłyszawszy pukanie, wyciągnął mały sztylet, po czym zapytał:
— Kto tam?
— To my.
    Akasha odetchnął słysząc głos Ejnara. Otworzył drzwi, a jego brat i siostra weszli do środka. Widząc, w jakim stanie jest chłopak, rozszerzyli oczy. Pokrótce opowiedział im, co wydarzyło się w mieście, a potem w sali ojca. Gdy skończył Eladriela zabrała głos:
— Nie mogę w to uwierzyć. Zawsze wiedziałam, że ojcu daleko do życzliwego człowieka, ale nie spodziewałam się po nim czegoś takiego.
— Wygląda na to, że wszyscy troje go nie znaliśmy — odpowiedział Akasha. — Nie zostanę tu ani jednego dnia dłużej.
— Idziemy z tobą — powiedział Ejnar. — Z tego, co powiedziałeś, to tylko twoja obecność powstrzymywała go przed zabiciem mnie i Eladrieli. Jak odejdziesz, od razu się za nas weźmie.
    Akasha skinął głową. Powiedział, że zajmie się strażnikami pilnującymi wyjścia z pałacu. Parę minut później rodzeństwo mknęło na koniach przez puszczę. W trakcie jazdy ciągle dręczyły go wątpliwości. Wydostanie się z zamku było łatwe. Aż za bardzo. Chciał podzielić się swoim niepokojem z towarzyszami, lecz po ich minach wywnioskował, że myślą o tym samym. Po kilkugodzinnej jeździe zdecydowali się na krótki postój. Rozpalili ognisko, a Eladriela zajęła się przygotowaniem czegoś do jedzenia. Bracia planowali, gdzie się udadzą.
— Ojciec nam tego nie popuści — powiedział Ejnar.
— Dziwię się, że jego siepacze jeszcze nas nie dopadli — zawtórował mu Akasha.
— Może pomyślał, że nie warto się nami przejmować i dał sobie spokój? — zasugerowała Eladriela.
— Wątpię, siostro. — Chłopak pokręcił głową, przypominając sobie przerażającą twarz doktora w sali tronowej. — Uciekając z zamku, podpisaliśmy na siebie wyrok śmieci.
— Nie martwmy się tym teraz. — Dziewczyna podała braciom posiłek. — Póki jesteśmy razem, poradzimy sobie.
    Ejnar dał siostrze całusa w policzek i zabrał się za jedzenie. Akasha stał nieruchomo, wpatrując się w zalegające ciemności. Nadchodziła noc, więc postanowili zatrzymać się tu na noc. W pewnym momencie Ejnar wstał i rzekł:
— Skoro tu zostajemy, to nazbieram trochę drewna.
— Po co? — zdziwił się Akasha. — Przecież możemy użyć magii.
    Ejnar tylko wzruszył ramionami i oddalił się. Prawda była taka, że musiał pobyć trochę w samotności. Okropnie bał się gniewu ojca i czuł, jak strach przejmuje nad nim kontrolę. Nie chciał, by rodzeństwo zobaczyło go w takim stanie. Gdy miał pewność, że nikt go nie widzi, oparł się o jedno z drzew i próbował powstrzymać drżenie ciała. Bardziej poczuł, niż zobaczył, jak ktoś siada obok niego:
— Co się dzieje?
— Nic takiego — odparł Ejnar, spoglądając na Akashę. — Zamyśliłem się — dodał, spuszczając wzrok.
— Bracie. — Delikatnie uniósł jego podbródek, by ten na niego spojrzał. — Widzę, że jesteś przerażony. Przysięgam ci, że ojciec nie skrzywdzi żadnego z nas.
— Nie możemy wiecznie przed nim uciekać. A jak nas dopadnie, to co wtedy?
— Wtedy... — Najstarszy zawahał się. — Dołożymy wszelkich starań, by go powstrzymać.
— Chcesz go zabić?
— Jeśli nie będzie innego wyjścia, to tak.
— To na nic. Żyje już siedemdziesiąt osiem lat, a przez ten czas nie przybyła mu nawet zmarszczka. Słyszałem, jak kiedyś chwalił się, że jest nieśmiertelny.
— Możliwe, ale nie niepokonany. Kiedyś przeglądałem jego stare księgi. Natknąłem się na wzmiankę o rytuale wypaczenia. Wiesz, co to?
    Gdy Ejnar zaprzeczył, Akasha podjął:
— Ma na celu odebranie mocy magicznej. Aby rytuał zadziałał, potrzeba ogromnych pokładów mocy. Otrzymaliśmy zdolność czarowania wraz z genami ojca, a nie przez zaklęcie tak jak jego sługusy. To oznacza, że mamy jej znacznie więcej niż oni. A kiedy ja, ty i Eladriela połączymy naszą siłę, będziemy mieć jej prawie tyle samo co on. To powinno wystarczyć, by pozbawić go magii. Bez niej będzie nieszkodliwy. Co prawda nadal będzie nieśmiertelny, ale już niegroźny.
— Co musimy zrobić?
— Najpierw trzeba go osłabić. Potem wystarczy, że wszyscy troje go dotkniemy i wypowiemy inkantację, zamykając jego magię w jakimś przedmiocie.
— W jakim?
— To bez znaczenia. Może to być zwykły kamień lub gałązka. Kiedy przyjdzie czas, to coś wymyślimy. A gdy będzie już niemagiczny, osądzimy go.
    Ejnar uśmiechnął się do brata. Ze słów Akashy wynikało, że jednak nie działają całkiem na ślepo i mają jakiś plan. Najstarszy odwzajemnił uśmiech oraz ścisnął ramię chłopaka. W tej chwili ciszę nocy przerwał dziewczęcy krzyk pełen przerażenia. Chłopcy spojrzeli na siebie.
— Eladriela!
    Puścili się biegiem do obozowiska. Dotarłszy na miejsce, zobaczyli przerażoną dziewczynę, stojącą jak słup soli oraz patrzącą w przerażeniu prosto w twarz swojego ojca. Akasha i Ejnar wyciągnęli miecze, lecz zaraz rzucili je na ziemię, czując, jak rozpalone żelazo parzy im dłonie. Tymczasem doktor zacmokał:
— Moje dzieci. Zawiedliście mnie. Swoją ucieczką złamaliście serce biednemu starcowi.
— Nie można uszkodzić czegoś, czego nie ma! — wykrzyknął Ejnar.
— Milcz! — zagrzmiał doktor. — Mieliście wszystko. Mogliście zostać bogami w nowym świecie tak jak ja, ale wy woleliście mnie zdradzić! Trudno. Stworzę kolejnego potomka, a wy tu zdechniecie!
    Po tych słowach doktor machnął ręką, a w kierunku rodzeństwa wystrzeliło kilkadziesiąt płonących noży. Akasha wyczarował tarczę, a potem stworzył kilka klonów, które miały odwrócić uwagę ich ojca. Złapał Ejnara i Eladrielę, po czym pognali w mrok lasu. Uzdrowiciel z rykiem wściekłości rzucił się w pogoń. Nad ich głowami świstały różne zaklęcia, ale oni nie byli dłużni. Różnokolorowe promienie zderzały się ze sobą z hukiem. Gdy mężczyzna został w tyle, cała trójka zatrzymała się, by złapać oddech.
— Nie ma czasu na plany. Nie uciekniemy mu. Musimy walczyć — powiedział Akasha.
— Zmiecie nas z powierzchni ziemi! — zaprotestowała Eladriela.
— Widzisz inne wyjście?! Musimy spróbować pozbawić go magii! Siostro, gdzie masz bursztyn, który znalazłaś kiedyś na plaży?
    Dziewczyna dała bratu to, co chciał. Biorąc kamień do ręki, chłopak rzekł:
— W tym uwięzimy jego magię. Eladriela posłuchaj, co musimy zrobić.
    Akasha szybko opowiedział siostrze, jak działa rytuał wypaczenia. Gdy skończył, zapytał:
— Wszystko zrozumiałaś? Dobrze. Ejnar, atakujesz ojca z prawej strony, Eladriela z lewej. Nie miejcie żadnych skrupułów. Uderzajcie w niego z całą mocą! Gdy padnie, szybko do niego podbiegamy i rzucamy zaklęcie, jasne?!
    Ejnar i Eladriela skinęli głowami, a zaraz potem między nimi strzeliła ogromna błyskawica. Szybko od siebie odskoczyli, wypatrując, gdzie czai się ojciec. W końcu dziewczyna ze zduszonym okrzykiem wyciągnęła rękę ku górze. W powietrzu znajdował się doktor. Zza jego pleców wystawała para olbrzymich skrzydeł. Machając nimi, wywoływał wielki podmuch wiatru, który uderzał w rodzeństwo. Akasha krzyknął:
— W tym lesie nie mamy z nim szans! Wyprowadźmy go na jakąś polanę!
    Ejnar wystrzelił ognisty pocisk w kierunku ojca, który odbił go machnięciem skrzydeł.
— Nie wygracie ze mną! — krzyknął doktor. — Wasze nędzne zaklęcia są za słabe! Nie pokonacie mnie tym, co sam stworzyłem! Gińcie!
    Zaszarżował na nich. Akasha wyciągnął obie ręce przed siebie, mrucząc pod nosem. W kierunku doktora poleciał czerwony promień, ale napastnik tylko uśmiechnął się pogardliwie i zwinnie ominął czar, ale chłopak przekręcił dłoń oraz szarpnął nią do tyłu, jakby ciągnął niewidzialny sznur. Klątwa zmieniła nagle kierunek i leciała prosto w plecy uzdrowiciela, który z zaskoczenia nie zdążył go uniknąć. Gdy zaklęcie go trafiło, krzyknął z bólu. Zaczął machać skrzydłami, próbując odzyskać równowagę, lecz nagle wielkie łańcuchy wystrzeliły z ziemi i oplotły jego ciało. Ze wściekłym okrzykiem runął w dół, próbując się uwolnić. Akasha dobiegł do rodzeństwa, które patrzyło na to z szeroko otwartymi oczami.
— To go zatrzyma na jakiś czas! Biegniemy!
— Co to było? — zapytał Ejnar. — Ten czerwony promień?
— Zaklęcie, które sam wymyśliłem — odpowiedział Akasha. — Powoduje niewyobrażalny ból u ofiary. Nawet on nie jest na nie odporny. Nazwałem je Cruciatus.
— Niezłe. — Młodszy z braci pokiwał z uznaniem głową.
    W końcu dobiegli na skraj lasu. Zatrzymali się. Stali na rozległej równinie. Przed nimi wznosiło się szerokie pasmo górskie, a przez środek niziny przepływała mała rzeczka. Wokół rosła bujna, zielona trawa, a między jej źdźbłami przebijały się różnokolorowe kwiaty.
— Pięknie tu — szepnął urzeczony Akasha.
    Dalsze zachwycanie się przerwał mu wściekły ryk.
— Chyba uwolnił się z łańcuchów — stwierdziła Eladriela.
— Pamiętacie, co macie robić, prawda? — zapytał Akasha, a pozostali kiwnęli głowami.
— Rozwalmy sukinsyna! — krzyknął Ejnar z bojową miną.
    Zajęli swoje miejsca, czekając. W końcu z lasu wyłonił się doktor. Tym razem dzierżył w ręce ogromny miecz, otoczony czerwoną poświatą. Widząc przed sobą pierworodnego, ryknął i machnął bronią, a w kierunku chłopaka poleciała fala ognia, zamieniając w popiół wszystko na swej drodze. Eladriela zareagowała szybko. Z małej rzeczki wystrzeliła potężna fala, niszcząc śmiercionośny żywioł. Para wodna oślepiła wszystkich i nagle wyskoczyło z niej około czterdziestu chłopców, z ostrzami w dłoniach. Mężczyzna uniósł brwi, lecz po chwili zmuszony był robić uniki i eliminować klony syna. Gdy ostatnia kopia została unicestwiona, Akasha krzyknął:
— Ejnar, teraz!
    Ejnar wyciągnął rękę i krzyknął:
— Lapsus terra!
    Błysnęło światło, a doktor poczuł, jak ziemia rozstępuje się pod nim. Runął w przepaść, ale dzięki skrzydłom szybko stamtąd wyfrunął. Ledwo dotknął stabilnego podłoża, usłyszał głos swojej córki:
— Diluvium Aqua!
    Zalała go olbrzymia fala. Akasha krzyknął:
— Fulguratos!
    Doktor poczuł wstrząs, gdy prosto w kałuże, jaka wytworzyła się wokół niego, trzasnął piorun. Krzycząc przeraźliwie, trząsł się jak w gorączce. Po nizinie rozległa się woń palonego ciała. Wściekły wrzask mężczyzny był głośniejszy niż zazwyczaj:
— Nie lekceważcie mnie, przeklęte bachory!
    Podniósł rękę z zamiarem rzucenia zaklęcia uśmiercającego, które sam ostatnio stworzył, ale Ejnar, Akasha i Eladriela otoczyli go i krzyknęli:
— Glacius!
    Pierworodny uśmiechnął się z zadowoleniem. Wyglądało na to, że jego plan wypalił. Zaklęcie osunięcia ziemi miało zdekoncentrować ich ojca. Potem wielka wodna fala, którą wyczarowała Eladriela sprawiła, że błyskawica stała się bardziej skuteczna. Całość dokończyło zamrożenie. Rodzeństwo patrzyło, jak mężczyzna staje się bryłą lodu, ale wiedzieli, że prędzej czy później się oswobodzi. Ahasha wyciągnął bursztyn i przyłożył go do ciała uzdrowiciela, jego brat oraz siostra położyli swoje dłonie na kamieniu. Doktor widząc, co tamci chcą uczynić, zaryczał z wściekłości oraz zaczął uwalniać unieruchomione ręce. Cała trójka równocześnie krzyknęła:
— Magic tehemul dike!
    Rozbłysło fioletowe światło. Zielona mgiełka zaczęła otaczać sylwetkę doktora oraz spływać strumieniami do bursztynu, który stawał się coraz cięższy, lecz rodzeństwo nie przestawało przyciskać go do ciała ojca. Cały proces trwał około dwóch minut. Potem purpurowa poświata zgasła, a kamień zaczął lśnić szmaragdowym blaskiem. Widząc to, mężczyzna krzyknął:
— Nieeee!!!
    Odskoczyli od niego i cofnęli zaklęcie zamrażające. W oczach doktora szalały płomienie wściekłości. Machnął ręką i wypowiedział:
— Avada Kedavra!
    Ale nic się nie wydarzyło. Machnął znowu, lecz nic się nie stało. Spróbował innych zaklęć, ale skutek był ten sam. Rodzeństwo popatrzyło na siebie. A więc udało się! Rytuał zabrał ich ojcu całą magię, którą ten dysponował. Stał się teraz jednym z tych ludzi, których tak nienawidził. Stał się niemagicznym. Doktor próbował jeszcze pokroić ich swoim mieczem, lecz szybko został rozbrojony.
— To koniec, ojcze — powiedział Akasha. — Poniosłeś porażkę.
— O nie! — wysyczał doktor. — JA nigdy nie przegrywam! Wasze zwycięstwo jest chwilowe, rozumiecie?! Pewnego dnia odzyskam swoją moc, a wtedy zrozumiecie, że jedynie odwlekliście to, co nieuniknione! To jeszcze nie koniec, słyszycie?!!
— Aby to zrobić, będziesz potrzebował tego bursztynu. — Pierworodny machnął mu kamieniem pod nosem. — A wiedz, że ukryjemy go tak, iż nigdy go nie znajdziesz.
— Zginiecie! — krzyczał wściekły uzdrowiciel. — Wszystkich was zabiję! Każdego, bez wyjątku! Nie będziecie władać tym światem, rozumiecie?! Pewnego dnia powstanę!
    Po tych słowach doktor odwrócił się na pięcie i pognał w las. Na niebie zaczynało świtać. Rodzeństwo rozejrzało się dookoła. Z pięknej, zielonej doliny została już tylko jałowa ziemia. W końcu Eladriela zabrała głos:
— Co teraz?
— Rozłupiemy bursztyn na trzy części i każdy z nas ukryje swoją, nie mówiąc o kryjówce pozostałej dwójce. Ojciec z pewnością będzie chciał go zdobyć. Nawet jeśli uda mu się wydusić od któregoś z nas, gdzie schował własny fragment, nie będzie nic wiedział o pozostałych kawałkach. A szczerze wątpię, czy uda mu się złapać całą naszą trójkę. Musimy zrobić jeszcze jedną rzecz.
— Jaką? — zapytał Ejnar.
— Trzeba rozdzielić naszą magię. Teraz my jesteśmy najsilniejszymi ludźmi na świecie. Jeżeli nie chcemy stać się tacy sami jak on, musimy zredukować naszą moc.
— I co z nią zrobimy?
— Przekażemy innym. Cierpieli przez to, że nie są czarodziejami. Damy im ją, by mogli w przyszłości bronić się przed podobnymi łotrami. Sprawimy również, żeby raz na jakiś czas jedno dziecko otrzymywało większą część naszej siły. Jest to niezbędne, żeby mogli oni prowadzić tych słabszych. Oni potrzebują przywódcy.
— Nie starczy jej dla wszystkich — powiedziała Eladriela.
— Z pewnością — zgodził się Akasha. — Ale i tak wielu dostąpi tego zaszczytu. A potem nauczymy ich jak wykorzystywać ten dar do dobrych celów, a nie do siania terroru.
— Masz rację, bracie — stwierdził młodszy chłopak.
— Tak, masz rację — dodała dziewczyna.
    Akasha przeprowadził kolejny tego dnia rytuał, który dał początek czarodziejom. Potem ukryli fragmenty bursztynu i wyruszyli w drogę, ucząc nowych adeptów. Ludzie uznali ich za swoich przywódców oraz ochrzcili mianem Pierwotnych. Pierworodny osiedlił się w miejscu, gdzie kiedyś stoczył pojedynek z własnym ojcem. Sprawił, że tamtejsza ziemia znów wyglądała jak przed walką, wybudował na niej miasto, które ochrzcił mianem Tytan. Stworzył również bractwo Cieni, które miało zadanie niwelować wszelkie zło. Przekazywał swoim uczniom wiedzę o czarnej oraz białej magii, a także jakie są konsekwencje korzystania z tej pierwszej. Ejnar doszedł do wniosku, że magowie potrzebują także sądów oraz urzędników, którzy będą pilnować porządku oraz łapać przestępców. Grupę swoich podopiecznych nazwał aurorami oraz zbudował ukryty przed mugolami gmach, który w późniejszym czasie został nazwany Ministerstwem Magii. Eladriela również stworzyła swoją organizację, lecz składającą się z samych kobiet. Nazwała ich Strażniczkami Równowagi, a od swoich podopiecznych dostała miano Matki. Eladriela zdawała sobie sprawę, że zawsze będzie działać dobro i zło. Zadaniem Strażniczek było niedopuszczanie, by którakolwiek ze stron zbytnio urosła w siłę. Pilnowały równowagi na świecie. Gdy zło za bardzo rosło w siłę, swoimi mocami wspierały obrońców dobra. Swoją siedzibę Strażniczki założyły w niewielkiej górskiej kotlinie. Nazwały ją Iglicą. W końcu rodzeństwo odeszło z tego świata z nadzieją, że ich następcy będą kontynuowali ich dzieło, natomiast doktor zniknął z kart historii. Z biegiem lat na jego temat powstało mnóstwo teorii. Jedni twierdzili, że w ogóle nie istniał, a jego postać została wymyślona, by straszyć niegrzeczne dzieci, natomiast stworzycielami czarodziejów była ta wspaniała trójca. Inni mówili, że jego nieśmiertelność była tylko przechwałką, a on sam zmarł od ran odniesionych w walce. Jeszcze inni twierdzili, że doktor czai się w mroku i próbuje odzyskać utraconą potęgę, by znowu zrealizować swoją wizję. Tak czy inaczej, pewne jest to, że nikt nie słyszał o nim od ponad trzech tysięcy lat. Pewne jest też to, że nie wzięliśmy się znikąd.

***

    Cassie zamknęła książkę. „Czyli mam w sobie moc Eladrieli” — myślała. „Mówiła, że muszę obrać jedną z dróg, by wypełnić swoje przeznaczenie. Na jej końcu czeka mnie zbawienie lub potępienie. Rozumiem. Jestem Strażniczką, więc moim przeznaczeniem jest jednoznacznie stanąć po którejś ze stron. No to chyba wybór jest prosty”. Zerknęła na zegarek. Zbliżała się godzina zbiórki. Mając w pamięci historię o Pierwotnych podążyła w kierunku Dziurawego Kotła. Dogoniła ją Hermiona:
— Cassie!
— Tak, Hermiono? — odpowiedziała dziewczyna.
— Gdzieś ty była?! Zniknęłaś mi z oczu w księgarni, a potem nie mogłam cię znaleźć. Bałam się o ciebie! — powiedziała Granger z wyrzutem.
    Cassie obdarzyła ją ciepłym uśmiechem.
— Wybacz. Znalazłam ciekawą książkę i chciałam jak najszybciej ją przeczytać. A w księgarni przeszkodził mi sprzedawca.
— A co takiego czytałaś? — zapytała Hermiona. Gdy tylko usłyszała, że Cassie zniknęła przez chęć przeczytania książki, jej złość na nią od razu wyparowała.
— A nieważne — odpowiedziała Cassandra, machając lekceważąco ręką. — Chodź, musimy dotrzeć do Dziurawego Kotła.

***

    W momencie, gdy Cassie zajęta była lekturą, Connor Potter z zaciekawieniem obserwował sklepowe wystawy. Chociaż zawsze uważał, że w Tytanie wszystko jest lepsze niż gdziekolwiek indziej na świecie, to musiał przyznać, że Pokątna bije na łeb na szyję dzielnicę handlową w jego mieście. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd, bo jakość towarów to już inna sprawa, ale jeśli porównać szare uliczki dzielnicy handlowej z różnokolorowością Pokątnej, to ta ulica zdecydowanie wygrywała. Nie wiedząc, co ze sobą począć skierował się do sklepu z magicznymi zwierzętami. Przesuwał się między regałami, oglądając przeróżne okazy. Zapatrzony na coś, co przypominało włochatą, czarną kulkę z żółtymi oczami nie zauważył, gdy na kogoś wpadł. Usłyszał krótki pisk i w ostatniej chwili złapał jakąś dziewczynę, ratując ją przed bolesnym upadkiem.
— Przepraszam — zaczął się tłumaczyć. — Nie zauważyłem cię. Mam nadzieję, że nic... — urwał, gdy dziewczyna odwróciła się w jego stronę. Gładko opalona cera, malinowe usta i gęste, brązowe włosy sprawiły, że Potterowi odebrało mowę. Fiołkowe oczy, podkreślone czarną konturówką pochłaniały całą jego uwagę. Nigdy nie widział podobnie pięknych oczu. — ... ci się nie stało — dokończył.
    Dziewczyna lekko zarumieniła się pod jego intensywnym spojrzeniem. „Jeszcze ten rumieniec” — pomyślał Connor. Ze zdziwieniem zauważył, że pierwszy raz w życiu nie wie co powiedzieć. Jednak szybko się zreflektował i wyciągnął do niej rękę.
— Jestem Connor.
— Grace — odparła dziewczyna miękkim głosem, obdarzając Pottera uśmiechem. — Grace Riley. Nie przejmuj się tym, też zdarza mi się kogoś potrącić.
— Patrzyłem na to czarne coś i wiesz... tak jakoś wyszło — Connor zaklął w myślach. „Czemu do cholery się jąkam?” — pomyślał.
— Ach, pigmejki brazylijskie. Są słodkie, prawda? Potrafią zmieniać kolor swojej sierści, zależnie od tego, jakie uczucia targają jego właścicielem. Czarny to neutralny kolor. Czerwony to miłość, niebieski szczęście, a pomarańczowy to gniew. Reszty nie pamiętam, ale jeśli go kupisz, dają ci kartkę, na której są znaczenia poszczególnych kolorów.
— To raczej nie dla mnie — odpowiedział chłopak. — Jakoś nie chciałbym, by wszyscy wiedzieli, co w danym momencie czuję — „A szczególnie teraz. Wrr, ogarnij się Potter!” — zganił się w myślach.
— Tak jak mój brat. — Perłowy śmiech dziewczyny brzmiał Connorowi w głowie. — On też nie lubi okazywać uczuć.
    Nim Connor zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich chłopak. Jego wypielęgnowane włosy oraz kolczyk w uchu sprawił, że Connorowi zebrało się na odruchy wymiotne. Powstrzymał się jednak przed jakąkolwiek uwagą.
— O, już jesteś — powiedziała Grace. — Poznaj Connora. Wpadł na mnie, oglądając pigmejki. Connor, to Malcolm.
— Witaj. Nie dziwię ci się, że na nią wpadasz. Obok takiej dziewczyny nie sposób przejść obojętnie. Prawda, Grace? — zaśmiał się Malcolm.
— Och, przestań! — Grace wytknęła mu język. — Czasami masz naprawdę spartaczone poczucie humoru.
— I tak mnie kochasz, niezależnie od poziomu moich dowcipów — roześmiał się Malcolm.
    To jedno zdanie sprawiło, że Connor poczuł się tak, jakby chłopak uderzył go w żołądek. „Więc to jej chłopak” — pomyślał. „Albo i nie, może to jej brat”. Kiedy zobaczył, jak chłopak obejmuje ją w talii, pozbył się złudzeń. Przez chwilę nawet naszła go ochota, by złamać mu rękę, lecz zaraz się opamiętał. Zmusił się do krzywego uśmiechu. Nie mogąc dłużej znieść towarzystwa Malcolma, jego żałosnego kolczyka i śmiechu powiedział:
— Cóż, na mnie już czas. Muszę spotkać się ze znajomymi.
— No to żegnaj, Connorze — powiedziała Grace, ściskając mu rękę. — Może spotkamy się w Hogwarcie.
— Może.
— Miło było cię poznać. — Malcolm wyciągnął do niego dłoń, a Connor ścisnął ją mocniej, niż to było konieczne.
    Grace z Malcolmem wyszli ze sklepu oraz odeszli w swoją stronę. Connor po chwili skierował się w stronę Dziurawego Kotła, by spotkać się z pozostałymi. „No cóż” — myślał. „Skoro jest zajęta, to przecież nie będę się narzucał. Jak to mawia Jonathan, tego kwiatu jest pół światu”. Jednakże przez całą drogę miał w głowie fiołkowe oczy dziewczyny.

***

    Harry, Ron i Ginny kończyli zakupy w sklepie do quidditcha. Wychodząc, rozmawiali o tym, kto będzie tegorocznym kapitanem. Harry obstawiał Angelinę Johnson. W pewnym momencie Ron zadeklarował:
— W tym roku zamierzam starać się o pozycję obrońcy.
— Świetnie — ucieszył się Harry. — Z pewnością sobie poradzisz. Wszyscy Weasleyowie mają granie we krwi, więc na pewno nie będziesz miał problemów.
— Dzięki, stary! — Ron klepnął przyjaciela w plecy.
— Dołączę do was potem — odezwała się nagle Ginny, po czym oddaliła się od nich.
    Harry i Ron odwrócili się w kierunku, w którym pobiegła i zobaczyli Deana Thomasa, całującego rudowłosą. Potter wyszczerzył się na ten widok, a rudzielec upuścił zakupy na ziemię.
— Co do...? — zaczął, ale przerwał mu głośny huk.
Nagle na Pokątnej pojawiło się mnóstwo zakapturzonych postaci. Ktoś z tłumu krzyknął:
— Śmierciożercy!
    Wybuchła zbiorowa panika. Przerażeni ludzie uciekali, na całej ulicy trzaskały zamykane drzwi i okna, słychać było krzyki. Harry wyciągnął różdżkę od Connora i nie zastanawiając się długo, rzucił zaklęcie Drętwota na najbliższego śmierciożercę. Pozostali odwrócili się do nich i wyrzucili w ich stronę potok klątw. Schowali się za straganem i stamtąd próbowali odeprzeć atak. Wiedzieli, że nie mają szans. Gdy wrogowie zaczęli ich otaczać, niespodziewanie pojawiły się postacie w kapturach. Z początku Gryfon pomyślał, że to kolejni nieprzyjaciele, lecz zaraz spostrzegł, że ci mają długie miecze na plecach. Natarli na popleczników Voldemorta, a jeden z nich zwrócił się do chłopców:
— Zmiatajcie stąd!
    Harry nie posłuchał go i znowu miotnął zaklęciem w śmierciożercę. Tamten odbił je, a potem Potter musiał radzić sobie z dwoma przeciwnikami naraz. Dzielnie się bronił. W pewnym momencie z twarzy czarodzieja spadła maska, a chłopak ujrzał zimne oczy Lucjusza Malfoya. Ojciec Dracona wykrzywił usta w pogardliwym grymasie oraz natarł na Wybrańca. Ron chciał mu pomóc, lecz atak mężczyzny zmusił go do pozostania na miejscu.
— Ostrzegałem cię, Potter, że pewnego dnia skończysz jak twoi rodzice! Ten czas właśnie nadszedł, zaraz będzie tu Czarny Pan!
    Harry’emu serce zabiło szybciej. Ledwie Lucjusz skończył wypowiedź, na ulicy aportowała się jeszcze jedna postać. Gwałtowny ból blizny sprawił, że nawet nie musiał patrzeć na przybysza, by wiedzieć, kim jest. Podniósł wzrok i napotkał czerwone oczy Voldemorta. Ron, korzystając z tego, że śmierciożercy zajęli się innymi, wymknął się, by powiadomić Zakon i resztę. Tymczasem Gryfon stał oko w oko ze swoim wrogiem.
— Harry Potter — wysyczał Voldemort. — Chłopiec, który przeżył. Cóż, tym razem nie będziesz miał tyle szczęścia.
    Zielony promień wystrzelił z różdżki Voldemorta. Harry przetoczył się na bok, a śmiercionośne zaklęcie roztrzaskało szybę w jednym ze sklepów. Wystrzelił zaklęcie Expelliarmus, które Riddle z łatwością sparował.
— A ty dalej na poziomie przedszkolaka, Potter — zaśmiał się Voldemort. — Takimi zaklęciami nie wywołasz u mnie nawet krwotoku z nosa.
    Rzucił kolejną Avadę, lecz Harry znowu zrobił unik. Walczyli przez jakiś czas, chociaż trudno było nazwać to walką, bo tylko Voldemort atakował, a Potter jedynie unikał jego ciosów. Gryfon zdawał sobie sprawę, że Expelliarmus ani Drętwota nic mu nie zrobią, a znał tylko te zaklęcia. Nie pozostało mu nic innego jak dotrzeć do Dziurawego Kotła i stamtąd dostać się na Grimmauld Place. Machnął różdżką, a podarte kartki książek ruszyły w kierunku Czarnego Pana, ograniczając mu widoczność. Czarnoksiężnik jednym przeciwzaklęciem pozbył się przeszkody, po czym strzelił zaklęciem w uciekającego Wybrańca. Chłopak runął na ziemię, ale na tym się nie skończyło. Riddle rzucił na niego Cruciatusa. Harry wił się z bólu, ale nie krzyknął. Nie chciał dawać mu tej satysfakcji. Inni członkowie Zakonu już dotarli na Pokątną i próbowali przebić się do chłopaka, lecz śmierciożercy im to uniemożliwiali. Tymczasem Gryfon po raz kolejny oberwał klątwą torturującą. I znowu. I znowu. Po którymś razie nie mógł już wytrzymać oraz zaczął wrzeszczeć. Mężczyzna wygiął usta w parodii uśmiechu.
— Wszyscy teraz zobaczą, jak ich bohater ginie. Kończmy to. Pokłoń się śmierci, Harry Potterze. Avada Kedavra!
    Harry widział, jak zielony promień leci w jego stronę. Nie miał siły, by unieść różdżkę, albo chociażby odskoczyć przed zaklęciem. Patrzył, jak śmierć zbliża się do niego, już czuł jej zimne palce na swoim gardle. Przed oczami przeleciało mu całe dotychczasowe życie. Przymknął powieki w oczekiwaniu na to, co miało nadejść, lecz nagle przed nim wyrósł mur, który zatrzymał czar. Wtem rozległ się głos, który Gryfon znał aż zbyt dobrze:
— Walczysz ze słabszymi, Riddle?! Zmierz się z kimś, kto ci dorówna!
    Harry i Voldemort spojrzeli w stronę, z której dochodził głos. Stała tam postać z uniesioną różdżką oraz mieczem w ręce. Chłopak patrzył na czarnoksiężnika z furią i żądzą mordu w oczach.
— Zmierz się ze mną, tchórzu! — wykrzyknął Connor Potter.




1 komentarz:

  1. Wohaaaqq:D świetny rozdział, kapitalna fabuła. Mam wrażenie że wszystko masz dokladnie przemyślane oby tak dalej. Postać Connora mnie powala czuje ze zrobisz z niego głównego bohatera chociaż moze to byc różnie. Super i nadrobiłam oba rozdziały. Trzymaj tak dalej a będę bardzo zadowolona:D

    OdpowiedzUsuń

Mrs Black bajkowe-szablony