sobota, 25 lutego 2017

Rozdział 14 „Propozycja pustelnika”

Brak komentarzy:

    Connor obudził się z głośnym jękiem. Przy najmniejszym ruchu czuł ból na całym ciele. Dostrzegł, że tors ma owinięty bandażem. Powoli rozejrzał się dookoła. Znajdował się w małej izdebce. Drewniane ściany wyglądały, jakby miały się rozlecieć ze starości. W pomieszczeniu znajdowało się tylko łóżko, mała toaletka, stolik i zwykłe krzesło. Szata chłopaka, jego miecz oraz różdżka leżały na podłodze. Czując zawroty głowy, opadł na poduszki oraz próbował przypomnieć sobie niedawne wydarzenia. Bitwa na Pokątnej, walka w jaskini, pojedynek z trollem, tajemnicza postać, która uratowała mu życie. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Nie było tu zegarka, lecz promienie słońca wpadające przez okno zwiastowały, że jest południe. Sięgnął po szklankę z wodą, stojącą na blacie i upił łyk. Znów próbował się podnieść, lecz z marnym skutkiem. Zauważył, że obok posłania jest również miska oraz stos zwiniętych ręczników. „Więc miałem gorączkę” — myślał. „Gdzie ja właściwie jestem?”. Ból w nodze stawał się nie do zniesienia, więc coraz mocniej zaciskał zęby. Usłyszał kroki na korytarzu i po chwili do pokoju wszedł wysoki mężczyzna. Krótkie włosy, przyprószone siwizną zdradzały, że nieznajomy lata młodości ma już za sobą. Przez jego prawy policzek przechodziła szkaradna blizna, lecz brązowe oczy patrzyły na niego życzliwie. Jego postura także była potężna. Nieznajomy podszedł do Pottera, ciężko stawiając kroki. Popatrzył na chorego i przemówił grubym, basowym głosem:
— Obudziłeś się. Wreszcie, już zaczynałem się niepokoić, że podałem ci nie te lekarstwa, co potrzeba.
— Kim pan jest? — zapytał chłopak, patrząc mu w oczy.
— Nazywam się Silvestro. A ty jesteś Connor Potter, prawda?
— Skąd pan wie?
— Miałeś wysoką gorączkę. Majaczyłeś. Usłyszałem kilka ciekawych rzeczy. Czy tego chcesz, czy nie, sporo o tobie wiem.
    Connor zaklął w myślach. Aż bał się tego, co mógł nieświadomie powiedzieć. Z lekką obawą zapytał:
— Jak dużo pan wie?
— Kilka rzeczy — uśmiechnął się Silvestro. — Mów mi po imieniu, proszę. Czuje się staro, jak mówisz do mnie per pan.
— Jak długo tu jestem?
— Trzy dni.
    Connor rozszerzył oczy. Był nieprzytomny przez trzy dni? Chciał wstać, ale ręka mężczyzny delikatnie, acz stanowczo mu to uniemożliwiła.
— Odpoczywaj, młody Potterze — powiedział Silvestro. — Nie możesz się przemęczać. Nieźle cię urządzili. Wstrząśnienie mózgu, zmiażdżona noga, połamane żebra i wielka rana na brzuchu. Poskładałem cię najlepiej, jak umiałem, ale rany będą ci dokuczać przez jakiś czas. Miałeś szczęście, że wszedłem do tej jaskini, bo inaczej byłoby z tobą krucho.
— A skąd się tam wziąłeś?
— Przez zwykły przypadek. Łowiłem ryby na kolację nad okoliczną rzeką. Nagle usłyszałem jakieś krzyki i huki z groty nieopodal. Zdziwiłem się, bo jej lokatorzy zawsze zachowywali się cicho. Ciekawość wzięła nade mną górę, no i zajrzałem do środka. Mijałem tylko martwe ciała. Już miałem zawrócić, gdy usłyszałem ryk trolla. Tak więc postąpiłem jeszcze parę kroków naprzód i tak cię znalazłem. Naprawdę, podziwiam cię, że z takimi obrażeniami byłeś w stanie pokonać to bydle.
— Wiedział pan, że zamieszkują ją śmierciożercy?
— Przestań z tym panem. — Jego wybawca skrzywił się. — Tak, wiedziałem. Ale nigdy mnie nie niepokoili, więc ja też nie miałem powodu, by uprzykrzać im życie.
— Więc nie stoisz po ich stronie?
— Nie opowiadam się za nikim. — Wzruszył ramionami, poprawiając Connorowi pościel. — Czy to pod rządami Ministerstwa, czy Voldemorta i tak moje życie będzie takie samo. Jedni i drudzy nie interesują się samotnym starcem mieszkającym w głębi lasu.
— To twój dom?
— Od czterdziestu lat — odpowiedział. — Ta niewielka chatka i Pumcia są jedynymi śladami mojej egzystencji.
— To twoja żona?
— Ha, ha, ha — zaśmiał się mężczyzna. — Nie, ale w pewnym sensie należy do mnie.
    Po czym głośno gwizdnął. Do pomieszczenia wkroczył sporej wielkości owczarek niemiecki, machając radośnie ogonem. Stanął przy Silvestrze, a ten zaczął głaskać go po głowie. Próbował polizać mężczyznę po twarzy, ale tamten w porę się odsunął. Connor uśmiechnął się, widząc tę scenę. W pewnym momencie pies podszedł do chłopaka i powąchał jego dłoń. Zaszczekał radośnie oraz wskoczył na wolne miejsce obok Pottera. Wojownik ze śmiechem wyciągnął rękę i poczuł puszystą sierść zwierzęcia. Była przyjemna w dotyku. Pumcia natomiast próbowała powtórzyć swoją próbę lizania, ale właściciel odpędził ją.
— Daj mu odpoczywać lizusko! — Owczarek zeskoczył z łóżka i zniknął w otwartych drzwiach. — Polubiła cię. To moja jedyna towarzyszka. Przypałętała się bidulka pewnej deszczowej nocy. Dałem jej trochę jedzenia i tak już została. No, na mnie już czas. Idę przygotować obiad, a ty leż tutaj i odpoczywaj. Nie jest to pięciogwiazdkowy hotel, ale chyba wytrzymasz, co?
    Silvestro mrugnął do Connora i skierował się do wyjścia. Jednak zatrzymał go głos chłopaka:
— Dziękuję za ratunek, ale nie mogę tu zostać. Muszę wracać.
— W tym stanie nie zrobisz nawet pięciu kroków, nie mówiąc o teleportacji. Aż tak ci tu źle?
— Nie o to chodzi. — Szybko odpowiedział Connor. — Ale moi przyjaciele i rodzina mogą się martwić.
— Bez obaw — odpowiedział mężczyzna. — Wysłałem im sowę w twoim imieniu z wiadomością, że jesteś cały oraz przez kilka dni będziesz nieobecny.
— Skąd wiedziałeś...? — zaczął chłopak, lecz Silvestro mu przerwał.
— Mówiłem ci, majaczyłeś. A ja, przyznaje się, wykorzystałem twój stan i dowiedziałem się o tobie paru rzeczy. Również tego, do kogo skierować sowę. Odpocznij, młody Potterze, zbierz siły i dopiero gdy nie będziesz się krzywił z bólu co kilkanaście minut, wrócisz do domu.
    Zrezygnowany Connor opadł na poduszki. Polubił tego człowieka. Widać było, że nie interesuje się tym, co dzieje się wokół niego. Sprawiał wrażenie, jakby ta chatka była całym jego światem. I dopóki nikt nie naruszał jego miejsca zamieszkania, nic innego się dla niego nie liczyło. Poza tym, gdyby Silvestro miał wobec niego wrogie zamiary, to z pewnością nie ratowałby mu życia. Potter poczuł, jak staje się coraz bardziej senny. Wsłuchany w świergot ptaków za oknem, po chwili odpłynął do krainy Morfeusza.

***

— Dochodzisz do siebie szybciej, niż myślałem.
    Był poranek. Silvestro przyszedł do niego i zaczął sprawdzać stan jego zdrowia. Stwierdzając, że żebra i rana na brzuchu goją się, jak powinny, zabrał się za jego nogę. Tutaj nie było już tak wesoło. Kończyna była cała sina, a Connor nie mógł poruszyć nawet palcami. Poza tym spuchła do olbrzymich rozmiarów. Mężczyzna stwierdził, że będzie musiał ją operować.
— Znasz się na tym? — zapytał Connor.
— Z zawodu jestem lekarzem — odparł. — Nie bój się, młody Potterze, poradzę sobie z tym.
    Podał mu eliksir znieczulający. Chłopak wypił go i pozwolił mu działać. Mężczyzna powiedział mu, żeby nie patrzył na swoją nogę, bo nie będzie później czyścił pościeli z wymiocin. Connor zajęty zabawą z Pumcią, nawet nie zauważył, kiedy doktor wziął się do pracy. Dostosowywał się do rady Silvestra i całą swoją uwagę skupiał na psie. Po niecałej godzinie usłyszał głos mężczyzny:
— Gotowe.
    Dopiero teraz Potter przeniósł na niego wzrok. Rozszerzył oczy na widok wielkiej ilości zakrwawionych ręczników, które Silvestro wrzucał do czarnego worka na śmieci. Spojrzał na swoją nogę, dostrzegając na niej świeżo założony opatrunek.
— Teraz już nie boli, prawda? — zapytał z uśmiechem Silvestro. — Wdarło się zakażenie. Mugolscy lekarze pewnie od razu chcieliby robić amputację, ale jak widzisz, obyło się bez tego.
— Dziękuje — powiedział Connor.
    Silvestro kiwnął głową i wyszedł, aby wyrzucić ręczniki. Po chwili wrócił ze śniadaniem. Connor dopiero teraz uświadomił sobie, że od wczorajszego południa nic nie jadł. Rzucił się na jedzenie, a mężczyzna ze śmiechem mówił:
— Tylko się nie udław.
— Dlaczego mi pomagasz? — zapytał Potter, gdy już skończył.
— Bo potrzebujesz pomocy — odpowiedział mężczyzna. — Nie mam w tym żadnego celu.
— I nie chcesz niczego w zamian?
— Nie — odrzekł z uśmiechem Silvestro. — Poza tym i tak już mi się odwdzięczasz.
— W jaki sposób? — zdziwił się Connor.
— Przez czterdzieści lat żyłem tu w samotności. Miło w końcu po tak długim czasie, odezwać się do kogoś innego niż pies lub odbicie w lustrze. Świadomość, że coś powiesz i doczekasz się odpowiedzi, jest wystarczającym wynagrodzeniem za moją pracę.
— Dlaczego tutaj mieszkasz? W takim odosobnieniu?
— Kiedyś wiodłem całkiem inne życie — westchnął lekarz, siadając na krześle. — Jesteś przywódcą bractwa Cieni, prawda? Ja też kiedyś do nich należałem. A teraz jestem wygnańcem. Odebrali mi mój miecz i szatę oraz wyrzucili z miasta. Tułałem się jakiś czas po świecie, aż w końcu zbudowałem tę chatkę i osiedliłem się w tym miejscu. Zdumiewające, jak szybko może zmienić się ludzki los, prawda? Niegdyś członek najszlachetniejszej i najpotężniejszej organizacji na ziemi, a dziś? Pff, teraz jestem tylko szalonym pustelnikiem, o którym już nikt nie pamięta.
— Za co cię przepędzili?
— Za uratowanie życia pewnemu dziecku.
— Jak to? — Młodzieniec rozszerzył oczy.
— Kiedyś byliśmy na misji w Kolumbii. Jacyś bandyci przejęli jedną z czarodziejskich wiosek i urządzali tam polowania na ludzi. Ustawiali ich w jednym rzędzie przy jakimś zbiorniku wodnym, wrzucali mugolskie granaty pod wodę i kazali biec. Ci, którzy nie zostali rozerwani na strzępy i przebrnęli całe jezioro, w nagrodę dostawali Avadą. Gdy pozbyliśmy się tych morderców, jakaś zapłakana matka oznajmiła, że jej syn jeszcze żyje. Pobiegłem tam i zobaczyłem dziewięcioletniego chłopca. Eksplozja oderwała mu nogi. Miał silny krwotok. Bez zastanowienia wyjąłem różdżkę i wyszeptałem jedyne zaklęcie, jakie przyszło mi do głowy, czyli klątwę zamiany ciała. Na nowo otrzymał utracone części ciała. W tym samym czasie jeden z zabójców, którego chcieliśmy przesłuchać, w agonii patrzył, jak jego kończyny po prostu znikają. Szybko zatamowałem krwawienie i zwróciłem małemu życie. Jego rodzicielka całowała mnie po rękach, nazywając wybawcą. Niestety, czar, którego użyłem, był czarnomagiczny. Kapitan mojej drużyny aresztował mnie za to i zaprowadził przed Radę Cieni. Próbowałem jeszcze przekonać ich, że to dziecko bardziej zasługiwało na przeżycie, niż jakiś podrzędny bandzior, ale ci głupcy nie chcieli mnie nawet słuchać. Okrzyknięto mnie szalonym psychopatą i wydalono z ich szeregów.
— Mogę ci pomóc — powiedział wojownik. — Jak wiesz, dowodzę teraz Tytanem. Poza tym teraz nasi ludzie mogą bez ograniczeń korzystać z czarnej magii. Na pewno zgodzą się przyjąć cię z powrotem.
— Nie kłopocz się. — Jego wybawca spojrzał mu w oczy. — Już przyzwyczaiłem się do życia samotnika. Teraz nawet bardziej mi ono odpowiada. Ta cisza i spokój. Z dala od wojen i śmierci. A i już latka nie te, co wtedy. Tutaj jest mi dobrze. Proszę cię tylko, byś nikomu o mnie nie mówił. Zapewne Rada wie, że wciąż żyję, ale nie mają pojęcia, gdzie mnie szukać. I chciałbym, aby tak pozostało.
— Jak chcesz — odparł nastolatek.
— Jak widzisz, jakoś sobie radzę. Mam też paru znajomych, którzy od czasu do czasu przynoszą mi prowiant i wiadomości. Podoba mi się tak, jak jest.
    Connor wzruszył ramionami i więcej nie poruszył tego tematu. Porozmawiali jeszcze chwilę, a potem Silvestro wyszedł, zostawiając chłopaka samego.

***

    Minął niecały tydzień, odkąd Silvestro znalazł Connora w jaskini. Przez ten czas stan zdrowia chłopaka znacznie się polepszył. Żebra jeszcze dawały o sobie znać, ale ból był coraz mniejszy. Nawet noga już mu nie dokuczała. Szóstego dnia mógł już wstać z łóżka. Jeszcze kuśtykając, otworzył drzwi, w których tak często znikał jego opiekun. Znalazł się w skromnie urządzonej kuchni. Zapach jajecznicy na bekonie wdarł się do jego nozdrzy. Stojący przy kuchence mężczyzna spojrzał na niego i uśmiechnął się.
— O proszę, widzę, że czujesz się już lepiej — powiedział.
— Trochę — potwierdził chłopak.
— Siadaj, zaraz będzie śniadanie.
    Silvestro ustawił talerze na stole i po chwili obydwaj zajadali się potrawą.
— Dobre — powiedział Connor.
— Niestety, jajecznica to jedyna potrawa, która wychodzi mi perfekcyjnie.
— Bez przesady. Gulasz i zupa rybna też były niezłe — zaprotestował Potter.
— Tak mówisz? — W oczach Silvestra zamigotały wesołe błyski. — Czyli to nie ciebie wczoraj widziałem, jak krzywiłeś się, jedząc kolację i potajemnie dałeś wszystko Pumci?
    Connor zaczerwienił się i zaczął coś mamrotać. Silvestro, widząc jego zakłopotanie, zachichotał pod nosem:
— Takiego zawstydzonego cię jeszcze nie widziałem.
— Nie jestem zawstydzony — zaprotestował Potter, ale czerwony kolor jego twarzy mówił co innego.
— Uznajmy, że ci wierzę.
    Po skończonym posiłku Potter postanowił wyjść na zewnątrz. Stanął przed drzwiami wejściowymi i głęboko wdychał świeże, górskie powietrze. Postąpił parę kroków naprzód. Masując nogę, która znów dawała o sobie znać, rozglądał się dookoła. Znajdował się na niewielkiej polance, wokół której roztaczał się las. Tu i ówdzie chłopak widział zające, zajadające się trawą, a między drzewami od czasu do czasu przebiegał jeleń lub inne leśne zwierzę. Nagle poczuł, jak coś ociera się o jego nogawkę. Spojrzał w dół oraz spostrzegł, jak Pumcia patrzy na niego wyczekująco. Zapewne pomyślała, że chce wziąć ją na spacer i wesoło merdając ogonem czekała na jego krok. Connor uśmiechnął się i ruszył naprzód. Po parominutowym marszu pod górę doszli do wodospadu. Usiadł na jednej z wystających półek skalnych. Z tej wysokości zobaczył, że puszcza rozciąga się na co najmniej kilkaset mil. W oddali widział potężne szczyty gór. Biorąc w rękę gałązkę, rzucił ją w dal. Owczarek zaszczekał i pognał za nową zabawką. Patrząc przed siebie, myślał, że miło by było, gdyby mógł tu spędzić resztę życia. Cisza oraz piękno krajobrazu roztaczającego się dookoła, działały na niego kojąco. Poczuł się nagle zmęczony tym wszystkim. Obowiązkami, jakie nad nim wisiały, odkąd objął funkcję przywódcy Cieni, wszechobecną wojną z Voldemortem i jego sługusami oraz ciągłymi, krwawymi jatkami, w których nierzadko brał udział. Równocześnie zastanawiał się, do czego zmierza Silvestro. Nawet przez chwilę nie wierzył, że mężczyzna pomaga mu oraz otacza go troską z czystej uprzejmości. Już zbyt dobrze poznał ludzkie charaktery i prawa rządzące tym światem. Wiedział, że ludzie nigdy nie robią nic bezinteresownie oraz prędzej czy później upominają się o spłatę długu. Próbował zgadnąć, jakiej zapłaty zażąda od niego jego wybawca, gdy usłyszał jego basowy głos:
— Ach, więc to tutaj cię wywiało.
— Śledzisz mnie? — zapytał Potter.
— Nie przeczę — odpowiedział Silvestro, siadając obok niego. — Co by było, gdyby nagle ci się pogorszyło?
— Nie mam pięciu lat — odparł chłopak. — Potrafię o siebie zadbać.
— Gdybyś był przeziębiony, to z pewnością byś sobie poradził. Ale przy kontrolowaniu tak rozległych obrażeń, jakie otrzymałeś, lepiej mieć obok siebie fachowca, który zna się na rzeczy.
— Niech ci będzie — westchnął zrezygnowany Connor.
    Siedzieli tak dłuższą chwilę nie odzywając się. Szesnastolatek kątem oka zauważył, że Silvestro bacznie go obserwuje. Postanowił jednak nie zaczynać rozmowy i udawał, że całą jego uwagę zaprząta bawiąca się nieopodal Pumcia. W końcu mężczyzna przerwał milczenie:
— Jesteś szczęśliwy na tym świecie, młody Potterze?
    Pytanie było tak niespodziewane, że Connor oderwał wzrok od owczarka. Spojrzał na swojego rozmówcę, ale jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Patrzył na chłopaka, najwyraźniej czekając na odpowiedź.
— To zależy. — Ostrożnie odparł Connor. — Myślę, że tak. A dlaczego pytasz?
— A gdyby istniała szansa zmienić świat na lepsze, podjąłbyś się tego?
— Raczej nie. Ten, na którym żyję obecnie, w zupełności mi wystarcza.
    Silvestro przez jakiś czas patrzył w dal bez słowa.
— Troszeczkę cię okłamałem, młody Potterze — zaczął mężczyzna. — Jeśli chodzi o moją bierną postawę wobec tego, co dzieje się na świecie. Widzisz, od pewnego czasu pracuję nad pewnym projektem i, powiem prosto z mostu, chciałbym, byś stał się jego częścią.
— O co ci chodzi? — Connor zmarszczył brwi. W tonie jego głosu oraz postawie zaszła pewna zmiana.
— Jak dobrze wiesz, czarodzieje są teraz w stanie wojny. Ale mugole również mają swoje konflikty. Co najśmieszniejsze jedni i drudzy tak naprawdę walczą o to samo. Różni nas tylko sposób, w jaki chcemy zrealizować swój cel. My używamy różdżek i zaklęć, a oni pistoletów i wojskowego sprzętu. Czy kandydaci na Cieni nadal składają przysięgę, że będą walczyć ze złymi mocami w celu zaprowadzenia pokoju na ziemi? Jednak prawda jest taka, że ład, o którym tak ciągle rozprawiacie, jest tylko wymówką, swego rodzaju usprawiedliwieniem czynów, jakich się dopuszczacie, by go osiągnąć. Tak naprawdę chodzi wam tylko o jedno.
— Niby o co?
— O to samo co Voldemortowi i śmierciożercom. O władzę nad mieszkańcami tej planety.
— Nieprawda! — zaprotestował chłopak. — Nie chcemy nikim oraz niczym rządzić!
— Czyżby? — Silvestro uśmiechnął się ironicznie. — W takim razie, dlaczego chcecie powstrzymać czarnoksiężnika?
— Aby uwolnić ludzi od jego tyranii.
— Po co?
    Tym krótkim pytaniem Silvestro zbił Connora z pantałyku. Mężczyzna, widząc, że chłopak nie odpowiada, znowu wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu.
— Po co chcecie bronić przed nim ludzi? Powiem ci, młody Potterze. Po to, aby samemu nimi rządzić. Myślisz, że Ministerstwo Magii oraz Zakon Feniksa, na czele z Dumbledore'em, mają jakiś szlachetny cel? Nic z tych rzeczy. Pragną tego samego, co Voldemort. Władzy nad światem. Różni ich tylko sposób, w jaki próbują to osiągnąć. Śmierciożercy używają strachu i terroru, natomiast aurorzy i zakonnicy pięknych słówek oraz nawoływań do zjednoczenia. Myślisz, że kiedy czarnoksiężnik upadnie, każdy będzie mógł żyć tak, jak będzie chciał? Nic z tych rzeczy. Wszyscy będą zdani na łaskę i niełaskę nadętych urzędników. Swoje kontrolowanie nazwą prawem, rozumiesz? Będą się kryli za sądami i sprawiedliwością, lecz jeśli przyjrzeć się głębiej będzie dokładnie to samo, co wtedy, gdyby rządził Sam Wiesz Kto. Tylko bez publicznych egzekucji lub czegoś w tym stylu. Nie chcesz się podporządkować? Nie chcesz słuchać sądu i ustaw ministra? W takim razie będziesz aresztowany oraz zesłany do więzienia. Dostrzegasz podobieństwo? Jeden morduje tych, którzy mu się sprzeciwiają, a drudzy wsadzają ich za kratki. Nieważne czy to dobro, czy zło, obie strony walczą o jedno. Natomiast ja, hmm, ja chcę to zmienić. Chcę stworzyć miejsce, gdzie wszyscy będą egzystować ze sobą w przyjaźni, miłości i zgodzie. Bez żadnych uprzedzeń. Mugole i czarodzieje, gobliny i centaury, elfowie i druidzi. Świat bez niszczycielskich wojen, bez szaleńców czyhających na czyjeś życie. Gdzie wszystkie marzenia staną się rzeczywistością. Można rzec, że jestem trzecią opcją w tym konflikcie. Podczas gdy dobro i zło toczy bój o dominację, ja chcę uwolnić każdego człowieka. To właśnie mój plan.
    Z każdym słowem Silvestra, Connor rozszerzał oczy. Od mężczyzny biła jakaś tajemnicza siła. Już nie był sympatycznym pustelnikiem, który uratował mu życie. Stał przed nim człowiek zdeterminowany, pewny siebie oraz na swój sposób groźny. Fanatyczny ogień, który palił się w jego oczach, sprawił, że chłopakowi przeszły po plecach ciarki. Jeszcze nigdy nie spotkał kogoś podobnego.
— Jednakże... — Po krótkiej pauzie Silvestro znowu zaczął mówić. — ...jestem zbyt słaby, aby otwarcie wystąpić przeciw Voldemortowi, Ministerstwu i Zakonowi. Dlatego obserwuję wydarzenia i czekam na właściwy moment. Mam kilku ludzi, którzy w pełni się ze mną zgadzają, ale w dalszym ciągu jest nas za mało, by wyjść z cienia. Ale z tobą... z tobą mogłoby mi się udać. Byłem w jaskini wcześniej, niż ci powiedziałem. Widziałem jak walczysz ze śmierciożercami i trollem. Twoje umiejętności są fantastyczne. Masz potencjał, którego w pełni nie wykorzystujesz, ponieważ ogranicza cię moralność i prawo. Chcę ci zaproponować układ. Pomóż mi stworzyć nowy świat, zostań moją prawą ręką, moim generałem, który poprowadzi moje wojska ku nowej, lepszej przyszłości.
    Connor coraz poważniej zastanawiał się, czy ze zdrowiem psychicznym Silvestra jest wszystko w porządku. To, co proponował mu mężczyzna, było niedorzeczne. Jednak powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza, zadając zamiast tego pytanie:
— A jak chcesz go stworzyć?
— Niszcząc stary — odpowiedział mężczyzna. — Nie można go już uratować. Jest do cna przesiąknięty złem i okrucieństwem.
— Jesteś szalony — podsumował Connor. — Mówisz, że chcesz wyswobodzić innych z krępujących ich więzów, dając im miłość, pokój i tak dalej, a równocześnie chcesz ich wszystkich unicestwić, burząc świat obecny. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale jedno z drugim troszeczkę się wyklucza.
— Aby zbudować nowy porządek, obecny musi ulec zniszczeniu. Nie chciałbym, aby w mojej utopii żył ktoś taki jak Voldemort lub śmierciożercy. Ktoś, kto będzie próbował zburzyć ład, jaki ustanowię. Zastanów się, czy życie kilku śmieci, którzy mordują, gwałcą i znęcają się nad słabszymi, jest ważniejsze od spokojnej egzystencji tych, którzy są przepełnieni dobrocią i miłością? Śmiem twierdzić, iż nikt nie zapłacze, gdy ich zabraknie. A poza tym, czymże jest świat obecny, co? Walczysz dla niego, ze wszystkich sił starasz się, by nie został opanowany przez szaleńców, by nie zmienił się w jałową ziemię pełną popiołów i krwi ludzi go broniących, a jak świat ci się odwdzięcza? Zabiera ci wszystko, co dla ciebie najważniejsze. Każdą bliską osobę, każde miejsce, które nazywasz domem. To jest właśnie jego nagroda, za twoje próby ocalenia go. Powiedz mi, młody Potterze, warto się poświęcać dla czegoś takiego?
— Nie wiem — rzekł chłopak, po długiej chwili milczenia. — Nie wiem, czy warto. Zdaje sobie sprawę, że to, co powiedziałeś, jest w większości prawdą. Ale wiesz co? Nie zgadzam się z tobą. Kiedy byłem dzieckiem, Hirohiko czytał mi bajki na dobranoc. O wielkich wojownikach, którzy bez cienia lęku czy wahania szli naprzód, by stoczyć bój ze złymi czarnoksiężnikami, którzy chcieli zawładnąć światem. Niektóre były mroczne i pełne grozy. Czasami nawet bałem się poznać ich zakończenie. Bo, gdy słyszysz opowieści, w których cały świat staje w płomieniach, to czy koniec może być szczęśliwy? Czy świat będzie taki jak dawniej, choć pojawiło się na nim tyle zła? Ale na końcu zły czas przemijał, wschodziło słońce i zaczynał się nowy dzień. Te historie zapadły mi w pamięć jak nic innego. Nawet jeśli wtedy byłem zbyt mały, aby pojąć ich sens. Ale teraz... — Potter przymknął oczy. — Teraz myślę, że nareszcie je zrozumiałem. Bohaterowie mogli w każdej chwili zawrócić i olać to wszystko, lecz oni wciąż szli naprzód. Ponieważ wierzyli. I ta wiara dodawała im sił.
    Silvestro patrzył na Connora spod przymrużonych oczu. Po chwili splótł palce i patrząc na niego, rzekł:
— A w co ty wierzysz, młody Potterze?
— W to — odpowiedział Connor, podnosząc na niego wzrok, w którym błysnęła stal. — Że istnieją dobrzy ludzie, którzy nie chcą władzy, a jedynie spokojnej egzystencji. By w końcu wyłonił się z okrywającego go cienia i rozbłysnął jasnym blaskiem. Myślę, że na tym świecie wciąż istnieje dobro. I że warto o nie walczyć.
— Czyli nie pomożesz mi. — Silvestro bardziej stwierdził fakt, niż zadał pytanie.
— Wybacz, ale nie. — Chłopak pokręcił głową.
— Szkoda — westchnął mężczyzna.
— Co teraz zamierzasz?
— Nic. — Pustelnik uśmiechnął się. — Ty masz swoje poglądy, ja mam swoje. Uważam, że się mylisz, ale to twoja sprawa. Skoro nie chcesz się do mnie przyłączyć, to będę musiał znaleźć kogoś innego.
— To chyba koniec twojej gościnności, więc czas na mnie.
— O nie! Nie jesteś jeszcze całkowicie wyleczony.
    Connor spojrzał na niego zdziwiony, a Silvestro nagle zaczął opętańczo chichotać.
— Czy ty myślisz, że skoro mi odmówiłeś, to będę chciał cię zamordować lub torturami zmusić do zmiany zdania? Chyba za często spotykałeś się z Voldemortem lub jemu podobnymi. Bez obaw, młody Potterze. Zaproponowałem ci układ, ty odmówiłeś, ponieważ masz własne poglądy. Szanuję to. Chcę ci jeszcze coś powiedzieć. Mój projekt zbudowania lepszego świata nie jest wymysłem szaleńca. Przede mną już wielu wpadło na ten pomysł.
    Po tych słowach Silvestro wstał ze skarpy i odszedł, rzucając jeszcze przez ramię:
— Za godzinę będzie obiad.
    Connor nadal tkwił na swoim miejscu, myśląc o niedawnej rozmowie. Był trochę zdenerwowany. Spodziewał się dokładnie tego, z czego śmiał się Silvestro. Tymczasem on z podniesioną głową przyjął odmowę, a na dodatek nadal chciał do końca go wyleczyć, nim chłopak go opuści. Przez cały ten czas najstarszy Potter chełpił się tym, że zna ludzkie charaktery i potrafi przewidzieć ich zachowania. Jednakże teraz było inaczej. Nie wiedział, czego można się po nim spodziewać. Z westchnieniem wstał ze skarpy i skierował się do chatki pustelnika.

***

    Jeden zamach, drugi, trzeci, piruet, szybkie cięcie z dołu. Od czasu pamiętnej rozmowy z Silvestrem minęły trzy dni. Przez ten okres mężczyzna nie wracał już do poruszonej wcześniej kwestii. Również jego zachowanie względem Connora się nie zmieniło. Nadal z nim żartował oraz zmieniał mu opatrunki. Teraz Potter ćwiczył na polance przed domem walkę mieczem. Jego noga bardzo dobrze się goiła. Nie odczuwał już bólu co kilka sekund, choć czasami ten się pojawiał. Był jednak na tyle nikły i krótkotrwały, że chłopak wcale się nim nie przejmował. Trenując, próbował nadrobić prawie dwa tygodnie przerwy. Wykonał kolejny obrót i przeciął powietrze, jednak klinga natrafiła na niespodziewaną przeszkodę. Pustelnik stał przed nim z uśmiechem, trzymając w górze rękę z ostrzem. Krzyknął do chłopaka:
— Broń się!
    Po czym przejechał klingą po broni chłopaka i przystąpił do natarcia. Jego ruchy były szybkie i płynne, ale Potter nie miał najmniejszych trudności z blokowaniem. Odskoczył w bok i próbował zaatakować przeciwnika z lewej strony, ale Silvestro z łatwością sparował cięcie. W końcu pustelnik wylądował na ziemi, wypuszczając z dłoni ostrze. Connor, przekonany, że pojedynek się zakończył, odwrócił się z zamiarem wejścia do chaty, ale nagle poczuł, jak doktor podciął mu nogi. Przewrócił się, a mężczyzna stał nad nim z mieczem przyciśniętym do jego gardła. Uśmiechnął się i rzekł:
— Nigdy nie odwracaj się do żyjącego wroga plecami, młody Potterze. Nawet jeśli leży pokonany. Nigdy nie masz pewności, że nie będzie chciał cię ukąsić, gdy tylko stracisz czujność.
    Odsunął ostrze od szyi Pottera i wyciągając rękę, pomógł mu wstać. Idąc do chatki, szesnastolatek powiedział:
— Nieźle sobie radzisz z mieczem.
— Lata treningu u Cieni zrobiły swoje — odpowiedział mężczyzna. — Widać nie zapomniałem wszystkiego, czego mnie nauczyli. Myślę, że z twoim zdrowiem wszystko już w porządku. Jeżeli chcesz, jutro rano możesz wrócić do przyjaciół.
— Świetnie! — ucieszył się Connor.
    Silvestro spojrzał na niego dziwnie. Chłopak mógłby przysiąc, że przez chwile zobaczył w jego oczach żal. Pewnie miał nadzieję, że z nim zostanie i przekona się do jego pomysłu, lecz Potter nie chciał o tym słyszeć. Sam przed sobą się nie przyznawał, ale stęsknił się za Harrym i Cassie. Nadal pamiętał o złożonej im obietnicy i zaczął się denerwować przed nieuchronnym momentem wyjawienia prawdy. Jednakże, gdy tylko wszedł do chaty, zapomniał o rodzeństwie. Stół był suto zastawiony różnorakimi potrawami. Mężczyzna zaśmiał się z jego miny i gestem zaprosił go do posiłku. Usiadł naprzeciwko i powiedział:
— Pomyślałem, że skoro jesteś tu ostatni dzień, należy wyjątkowo cię pożegnać. Obfita kolacja i kilka trunków chyba wystarczy?
— To nie było potrzebne — zaśmiał się Potter.
— Nie wiadomo kiedy będzie kolejna okazja, aby się zabawić.
    Zaczęli jeść. W ruch poszło kilka butelek. Gdy Potter i Silvestro byli trochę wstawieni, starszy rzekł:
— Opowiedz mi o swoim rodzeństwie.
— Cassie jest o rok młodsza ode mnie. Bardzo kocha zwierzęta i lgnie do nich jak ćma do światła. Poza tym ma miłą osobowość i jest zawsze chętna do pomocy. To taka szara myszka. Raczej nie udziela się towarzysko. Chociaż z drugiej strony, jak się wścieknie, to biada temu, kto jej się narazi. — Connor ze skrzywieniem przypomniał sobie bolesnego liścia od siostry. — Potrafi być wtedy naprawdę przerażająca. Natomiast Harry wydaje się miłym gościem, ale jak dla mnie jest zbyt, hmmm, poukładany. Musi też nabrać trochę pewności siebie. Zawsze robi wszystko pod dyktando Dumbledore'a i nie próbuje postawić na swoim. Mam nadzieję, że to się zmieni, bo przecież chłopak musi się zabawić i zakosztować życia. W tym roku zamierzam się za niego wziąć. Sprawić, żeby wyrwał się z tej klatki, do której wcisnął go dyrektor.
— Chodzicie razem do szkoły?
— Nie. — Potrząsnął głową. — Ja mieszkam w Tytanie, Cassandra we Włoszech. W tym roku jednak będę w Hogwarcie jako ochrona, ale czy ona również tam będzie? Nie wiem.
— Masz jakąś dziewczynę?
— Co ty mnie tak wypytujesz, hmm? — odpowiedział pytaniem nastolatek.
— Z ciekawości — zaśmiał się mężczyzna. — Nie chcesz, to nie odpowiadaj.
— Powiedzmy, że mój tryb życia nie za bardzo sprzyja trwałym związkom — westchnął Potter. — Jako przywódca Cieni, często wyruszam na niebezpieczne misje, w dodatku, teraz gdy śmierciożercy coraz częściej zaczynają atakować. A ja jakoś nie potrzebuję u swego boku przesiąkniętej słodyczą lizuski, która będzie załamywać ręce, ilekroć zniknę na dłużej niż dwie godziny. Miałem kilka przygód, ale to nie było nic poważnego.
— A gdybyś znalazł kogoś, w kim byś się zakochał, to co wtedy? Zmieniłbyś dla niej swoje nawyki?
— Nie wiem. Teraz mógłbym powiedzieć, że tak, ale gdyby doszło do takiej sytuacji, mógłbym zachować się inaczej. Jak się zakocham, to wtedy będę się zastanawiał.
    Connor westchnął, a w jego umyśle, nie wiedzieć skąd wytworzyła się wizja dziewczyny o fiołkowych oczach, którą spotkał na Pokątnej. Silvestro widząc reakcję chłopaka, uśmiechnął się złośliwie.
— Chyba jednak ktoś jest. — Bardziej stwierdził, niż zapytał.
— To nic ważnego — odpowiedział Connor, wzruszając ramionami. — Bez szans na powodzenie.
— Dlaczego?
— Bo ma chłopaka.
— Ten problem można rozwiązać na wiele różnych sposobów.
— Co masz na myśli?
— Możesz rzucić na niego Imperiusa i kazać mu się od niej odczepić, możesz go zabić, a ciało ukryć tak, że nikt go nie znajdzie, możesz też wrobić go w zdradę.
    Connor popatrzył na mężczyznę i popukał się w czoło.
— Naćpałeś się czy co? Nie jestem taki. Koleś nic mi nie zrobił, więc nie mam powodów, by go krzywdzić. Ostatecznie to nie jego wina, że wybrała jego. Jeśli jest z nim szczęśliwa, to czemu niby miałbym to niszczyć? Żeby zabrać ją dla siebie? Co prawda mam skłonności egoistyczne, ale nie aż takie.
— No to kicha — powiedział Silvestro, napełniając kieliszek chłopaka.
— Wielka — dorzucił Connor. — Gdybyś widział te oczy. Mógłbym godzinami się w nie wpatrywać.
— Takie romantyczne słowa jakoś do ciebie nie pasują — rzucił z przekąsem mężczyzna.
— Ale to prawda — wypalił Potter. — Jest piękna.
— Wracając do wcześniejszego tematu, jak myślisz, dlaczego jest tak bardzo posłuszny Dumbledore'owi?
— Pewnie dlatego, że od lat z nim przebywa. On jest wielkim czarodziejem, nie przeczę. Nie przeczę również temu, że stoi po stronie dobra, ale czasem mam wrażenie, że nie zawaha się wykorzystać innych, byle tylko osiągnąć swój cel. Jak już mówiłem, w tym roku zamierzam nieco rozluźnić pęta, którymi związał go pan Albus.
— Czy twój brat przeżył może jakąś traumę?
— Rok temu, gdy odrodził się Voldemort, zmarł mu przyjaciel. A dlaczego pytasz?
— Słyszałem, że najłatwiej manipulować ludźmi, wykorzystując ciemność w ich sercach — odpowiedział doktor. — A jeśli jej nie ma, trzeba ją w kimś stworzyć. Może to właśnie robi ten człowiek?
— Być może coś w tym jest. — Chłopak wzruszył ramionami. — Jednak nie sądzę, żeby posunął się do czegoś takiego. Moim zdaniem Harry potrzebuję po prostu solidnego kopniaka w tyłek, aby przestał go słuchać.
    Rozmawiali jeszcze dobre parę godzin. Gdy rozeszli się do pokoi, było grubo po północy. Connor czując, jak obraz coraz bardziej mu wiruje, runął na łóżko i twardo zasnął.

***

    Obudził się następnego dnia z okropnym bólem głowy. Z niemrawą miną zwlókł się z łóżka i skierował do kuchni. Silvestro siedział w fotelu, czytając jakąś książkę i popijał kawę. Na widok Pottera uśmiechnął się, a gdy zobaczył jego wyraz twarzy, zachichotał pod nosem. Connor usiadł przy stole, a mężczyzna podszedł do niego i wyciągnął dłoń, na której spoczywała mała, zielona pigułka. Wziął ją i poczuł, jak wszelkie objawy kaca ustępują w mgnieniu oka. Po skończonym śniadaniu zaczął zbierać się do odejścia. Trochę szkoda było mu opuścić to miejsce. Polubił pustelnika, mimo jego szaleńczych zamiarów zniszczenia świata. Najwyraźniej chłopak także zjednał sobie sympatię doktora, bo ten patrzył z wyraźnym żalem, jak szykuje się do drogi. Gdy był już gotów, nadszedł czas na pożegnanie.
— Dziękuję za wszystko. Być może jeszcze się spotkamy.
— Myślę, że tak — odparł Silvestro, klepiąc Connora po ramieniu.
— Bywaj! — Chłopak odwrócił się z zamiarem odejścia.
— Na pewno nie namówię cię, byś jednak został i mi pomógł?
    Connor przymknął oczy. Wiedział, po prostu wiedział, że mężczyzna znowu poruszy ten temat. Odwrócił się i spojrzał prosto w brązowe tęczówki Silvestra.
— Jestem ci wdzięczny za uratowanie mi życia i rehabilitację. Dlatego nie powiem nic aurorom ani Zakonowi o tym, co tu knujesz. Ale nie przyłączę się do ciebie.
    Jeszcze raz pożegnał Silvestra i wyszedł z chaty. Mężczyzna natomiast nadal stał w drzwiach i obserwował oddalającą się sylwetkę chłopaka. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a zastąpiła go maska bez żadnych emocji. Patrząc na plecy Connora, który zaczynał znikać w lesie, rzekł cichym głosem:
— Jeszcze tu wrócisz, młody Potterze. Prędzej czy później i tobie świat zabierze wszystko, na czym ci zależy. A wtedy... — Przymknął oczy. — … Przekonasz się, że miałem rację.
    Po tych słowach zamknął drzwi chatki i wrócił do przerwanej lektury.



sobota, 18 lutego 2017

Rozdział 13 „Po bitwie”

1 komentarz:


    Harry i pozostali dochodzili do siebie po niedawnych wydarzeniach. Przez cały dom na Grimmauld Place przewijali się członkowie Zakonu, raportując o stratach własnych i śmierciożerców. Nikt nie interesował się nieletnimi czarodziejami, więc opuścili pomieszczenie i skierowali się na piętro. Gdy Ginny zamknęła drzwi swojego pokoju, odwróciła się do Pottera i powiedziała.
— Ale heca, co? Twój brat wszystko wywrócił do góry nogami.
— Nie wiem jak wam, ale mnie Connor coraz mniej się podoba — zaczęła Hermiona. — Jest w nim coś dziwnego i przerażającego. Uważam, że z kimś, kto jest zdolny pojedynkować się z Sami Wiecie Kim na równym poziomie, mogą być w przyszłości kłopoty.
— Daj spokój — zaprotestował Weasley. —To był naprawdę świetny pojedynek.
— Dobrze, że mamy go po swojej stronie — dodała Ginny. — Chociaż nieczęsto to mówię, to zgadzam się z Ronem. Z nim mamy chociaż jakieś szanse w walce.
— Jeszcze mamy go po swojej stronie — rzuciła z przekąsem szatynka. — Ale założę się, że będzie chciał mieć go u siebie. Wszyscy wiemy, że nie spocznie, póki nie będzie miał w swojej armii takiego sojusznika jak on.
— Po tym, co mu dzisiaj zrobił, ja raczej obstawiałbym, że Voldemort będzie chciał go rozszarpać, a nie zwerbować — odezwał się milczący dotąd Harry. — Poza tym nie jest typem człowieka, który słucha rozkazów.
— Mówcie, co chcecie. — Dziewczyna była nieugięta. — Ale ostrzegam was, że będą z nim problemy.
— Swoją drogą, ktoś z was zna zaklęcia, którymi się posługiwał? — zapytała Cassie.
— Formuły były dziwne — odpowiedziała panna Granger. — Na pewno nie jest to magia, której uczą w szkole. Może to elfickie czary?
— Albo druidzkie — podsunęła rudowłosa.
— Jakiekolwiek by nie były wyglądały nieziemsko. — Rudzielec nadal zachwycał się niedawnym widowiskiem. — Stary, myślisz, że jakbym go poprosił, nauczyłby mnie kilku?
— A bo ja wiem? — Potter wzruszył ramionami. — Spróbuj.
— Tylko byś go rozbawił — oświadczyła ze złośliwą miną. — Nie radzisz sobie nawet ze zwykłą Drętwotą.
— Cicho siedź! — odgryzł się jej brat. — Dzieci nie powinny przeszkadzać dorosłym.
— Kogo tak nazywasz? — Jego siostra ściągnęła brwi.
— Ciebie — odparł bezczelnie chłopak, a potem wrócił do poprzedniego tematu. — Jak nie on, to może Jonathan. Widziałem, że też nieźle sobie radził. Pomyśl, gdyby wykorzystać któreś z nich w szkole. Na przykład na Malfoyu. — Zarechotał złośliwie.
— Malfoyu? — zainteresowała się Cassandra. — Draconie Malfoyu?
— Tak — odparł zdziwiony Gryfon. — Znasz go?
— Spotkałam go dzisiaj w księgarni. W sumie tylko mi się przedstawił i nieudolnie próbował poderwać.
— Co takiego?! — wrzasnął, zrywając się z łóżka. — I co mu powiedziałaś?!
— Nie mów do mnie tym tonem — wyszeptała ostrzegawczo w stronę chłopaka. — Nie rozmawiałam z nim. Wyminęłam go i poszłam do lodziarni.
    Harry z ulgą opadł na krzesło. Przez chwilę przed oczami stanęli mu Cassie i Malfoy jako zakochana para. Na tę myśl aż się wzdrygnął. Tymczasem Ginny tłumaczyła nieświadomej dziewczynie, kim jest Draco. Wybraniec razem z Ronem i Hermioną dyskutowali przyciszonymi głosami o wydarzeniach na Pokątnej. Temat niezwykłych umiejętności Connora odszedł chwilowo w zapomnienie.
— A ci ludzie, którzy słuchali jego rozkazów? Nie wyglądali na aurorów ani członków Zakonu. Kolejny punkt na coraz dłuższej liście tajemnic, które otaczają twojego brata.
— Hermiono! — Harry powoli się irytował. — Czy ty aby nie przesadzasz? Przecież on uratował mi dzisiaj życie, a ty najeżdżasz na niego, jakby coś ci zrobił.
— Nic takiego nie robię! — oburzyła się szatynka. — Po prostu mówię, że nie można go lekceważyć. Czytałam o wielu osobach, które dysponowały potężną mocą i wiesz co? Większość z nich była taka jak Sam Wiesz Kto.
— Chcesz powiedzieć — Cassie przerwała rozmowę z Ginny. — Że mój brat zostanie drugim psycholem, żądnym władzy nad światem?
— Już mówiłam, ja nic nie sugeruję — odpowiedziała Gryfonka, czując się niepewnie pod świdrującym wzrokiem siostry Wybrańca. — Ja tylko...
— Posłuchaj. — Cassandra nie dała jej dokończyć. — Bardzo cię lubię, ale nawet tobie nie pozwolę oskarżać go o takie coś. Jeżeli masz zamiar mieszać go z błotem, to przynajmniej rób to, gdy tego nie słyszę.
— Ale ja naprawdę — Zmieszana dziewczyna zaczęła się tłumaczyć. — Nie miałam na myśli, że Connor...
— Doprawdy? — zapytała słodkim głosem. — To o co ci chodziło?
    Hermiona umilkła speszona. Cassie patrzyła na nią przez chwilę, a gdy zrozumiała, że nie doczeka się odpowiedzi, wstała i opuściła pokój. Szatynka po chwili wahania zrobiła to samo. Gdy za panną Granger zamknęły się drzwi, Harry powiedział:
— Nigdy nie sądziłem, że będzie zdolna to powiedzieć. Wy też myślicie, że mój brat jest drugim Voldemortem?
— Nie, Harry, nie uważamy tak — powiedziała Ginny. — Ale sam przyznaj, że jego umiejętności, a nawet charakter są ciut niepokojące.
— To jeszcze niczego nie dowodzi — odpowiedział Potter.
— Masz rację — potwierdziła rudowłosa. — Ale daje do myślenia.
    Dalszą rozmowę przerwał Syriusz, wchodząc do pokoju. Z miejsca wyczuł napiętą atmosferę, więc postanowił dowiedzieć się, co jest grane. Przyłączył się do młodzieży i prosto z mostu zapytał, co się stało. Harry opowiedział mu o słowach Hermiony. Gdy skończył, animag zmarszczył brwi.
— No cóż — powiedział. — Sądzę, że nie powinniśmy oceniać kogoś po pozorach. Rozmawiałem z nim jakiś czas temu. Widzicie, Connor ma nieco, hmm, niecodzienne poglądy na wojnę i świat, ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Myślę, że dzisiaj wystarczająco dobitnie pokazał po czyjej stoi stronie.
    Harry poczuł olbrzymią wdzięczność do Syriusza. Ginny i Ron także potwierdzili jego zdanie. Chwilę jeszcze porozmawiali o Connorze, a potem zaczęli dyskutować o nadchodzącym roku szkolnym.

***

    Harry po rozmowie z Syriuszem poczuł się lepiej. Cieszył się, że chociaż Łapa nie ma żadnych obiekcji co do jego brata. Gdy Potter wkroczył do kuchni, zauważył, że w pomieszczeniu siedzi Hermiona. Dziewczyna zobaczyła go i wstała.
— Przepraszam — powiedziała. — Nie powinnam mówić takich rzeczy. Wiem, przegięłam. Ale ja naprawdę nie miałam niczego złego na myśli.
— Spokojnie, Hermiono — uśmiechnął się Potter. — To wolny kraj, masz prawo wyrazić swoje zdanie. Tylko proszę cię, następnym razem przedstawiaj je nieco delikatniej, dobrze?
    Hermiona pokiwała głową. Harry uścisnął ją krótko, dając znak, że nie ma do niej żalu. Kiedy zobaczył, jak dziewczyna siada przy stole i wertuje książki, zaśmiał się pod nosem, ale nie przeszkodził przyjaciółce. Nagle zmarszczył brwi. Minęło już kilka godzin, a ani Connor, ani Jonathan nie pojawili się na Grimmauld Place. Potter nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Zobaczył, że Ginny biegnie w jego kierunku.
— Widziałeś wieczorne wydanie Proroka? — zapytała.
— Nie — odpowiedział Harry.
— To patrz.
    Ginny podała mu gazetę. Na pierwszej stronie było zdjęcie Voldemorta i Connora, stojących naprzeciwko siebie. Obydwaj mieli zacięty wyraz twarzy, a ich oczy płonęły żądzą mordu. Wielki nagłówek głosił:

Spektakularna bitwa na Ulicy Pokątnej! Czarodzieje oddychają z ulgą, zapala się światełko nadziei!

    Dziś w godzinach popołudniowych na Ulicy Pokątnej śmierciożercy postanowili odrobinę się zabawić. Aurorzy z Ministerstwa Magii zareagowali błyskawicznie. Razem z Zakonem Feniksa, organizacją walczącą z Sami Wiecie Kim, bronili obywateli. Po kilku minutach na scenie pojawili się tajemniczy osobnicy w czarnych płaszczach. Ich niebywałe umiejętności zasiały popłoch wśród zwolenników Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Śmierciożercy w krótkim czasie ponieśli olbrzymie straty. Niespodziewani sojusznicy byli dla nich absolutnie bezlitośni. Gdy zwycięstwo sił Dobra wydawało się bliskie, pojawił się Sami Wiecie Kto we własnej osobie. Pech chciał, że akurat tego dnia Harry Potter robił zakupy. Łatwo się domyślić, że stał się celem czarnoksiężnika. Młody czarodziej dzielnie się bronił, ale Sami Wiecie Kto był silniejszy. Gdy śmiertelne zaklęcie już prawie go dosięgło, ten po raz kolejny wymknął się śmierci. Nieznajomy uratował Chłopca, Który Przeżył i sam ściągnął na siebie gniew Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Jednakże Sami Wiecie Kto tym razem nie docenił swojego przeciwnika. Młodzieniec i Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać walczyli ze sobą jak równy z równym. Po kilkunastu minutach pojedynku, który z pewnością przejdzie do legendy, stała się rzecz niesłychana. Niepokonany dotąd Sami Wiecie Kto, razem z chłopakiem, leżeli na ziemi, obaj wyczerpani po potyczce oraz niemający sił na dalszą walkę. Kiedy pojawił się Albus Dumbledore, Mroczny Lord natychmiast opuścił miejsce bitwy, razem z ocalałymi poplecznikami. Nie udało nam się ustalić jego tożsamości, lecz jedno jest pewne. Dzisiejszy dzień odmienił nasz świat. Zasiał w sercach naszych obywateli nadzieję. Młody bohater przekonał nas, że istnieją jeszcze siły zdolne przeciwstawić się tyranii Sami Wiecie Kogo. Z pewnością wielu z nas odetchnie teraz z ulgą.

    Harry skończył czytać artykuł.
— Ale heca, co nie? — wyszczerzyła się Ginny. — To, co się stało, jest tematem numer jeden w całym kraju. Podsłuchałam, jak tata opowiadał mamie, że w Ministerstwie zapanowało istne pandemonium.
— Dlaczego? — zapytał Harry.
— Nie rozumiesz? — zdziwiła się panna Weasley. — Sam Wiesz Kto od zawsze uchodził za niepokonanego. Każdy bał się stawić mu czoła. Aż tu nagle dzisiaj jego autorytet legł w gruzach. I to za sprawą kogo? Jakiegoś tajemniczego chłopaka, o którym nikt nigdy nie słyszał. Nic dziwnego, że aurorzy chcą ustalić jego tożsamość, a co najważniejsze dowiedzieć się, jakie ma zamiary. Boją się go. Nie wiedzą, czy Connor jest ich sojusznikiem, czy ma własne cele. A twój brat, czy tego chciał, czy nie, na Pokątnej wyszedł z cienia.
— Może coś w tym jest — zgodził się Potter.
— Mówię ci — powiedziała dziewczyna. — Bardzo dużo się teraz zmieni.
    Po tych słowach Ginny opuściła Harry'ego. Młodzieniec znalazł Rona i dla zabicia czasu rozegrał z nim partyjkę szachów. Przyjaciel jak zwykle eliminował jego figury, jedne po drugich, samemu nie odnosząc większych strat. Rudzielec już miał kończyć partię, gdy z kuchni dobiegły ich odgłosy wielkiej krzątaniny i krzyki. Chłopcy popatrzyli na siebie i pędem skierowali się na dół. To, co zobaczyli w pomieszczeniu, sprawiło, że dostali gęsiej skórki. Przy kuchennym stole siedział Jonathan. Jego wygląd skojarzył mu się z filmami o zombie. Twarz, jak i ubranie miał całe we krwi oraz dyszał, jakby przebiegł kilkadziesiąt mil. Rude włosy, które zawsze utrzymywał w nienagannym porządku były potargane na wszystkie strony. Przerażona pani Weasley kręciła się wokół niego z domową apteczką, a w międzyczasie Syriusz z Remusem próbowali dowiedzieć się, dlaczego jest w takim stanie. Gryfon poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku. Uczucie to wzmogło się, gdy rozejrzawszy się dookoła, stwierdził, że brakuje Connora. Jonathan jednak był w zbyt wielkim szoku, aby cokolwiek im powiedzieć. Dysząc, sklecał nieskładne zdania, tak że nikt nie mógł go zrozumieć. W końcu, gdy Lunatyk przyniósł mu trochę whisky na uspokojenie, zaczął odzyskiwać panowanie nad sobą. Na jego oblicze wracały kolory, a także oddech nieco mu się wyrównał. W tym momencie Wybraniec zauważył, że nie przyszedł sam. Na krześle w rogu siedziała dziewczyna z niebieskimi włosami. Była tak samo blada jak jej towarzysz przed chwilą, a dodatkowo z jej oczu płynęły łzy. Podszedł do niej, chcąc jakoś pomóc, ale ubiegła go Cassie. Natychmiast znalazła się przy niej i opatrując jej rany, usiłowała coś z niej wycisnąć. Zamieszanie trwało przez dobre piętnaście minut, aż pojawił się nie kto inny, jak sam Albus Dumbledore. Widząc, w jakim stanie są przybysze, zrozumiał, że sprawa jest naprawdę bardzo poważna. Odwrócił się z zamiarem wyproszenia młodzieży, ale Potter odezwał się pierwszy.
— O nie, profesorze — powiedział stanowczo. — Niech pan nawet nie myśli, że stąd wyjdę.
— Zrobisz to, Harry, i to nie jest prośba — odpowiedział dyrektor twardo. — Nie wolno ci tu być.
— Mam to gdzieś! — ryknął Potter. — Mój brat był razem z nimi i nie ruszę się stąd, dopóki nie dowiem się, co się z nim stało!
    Na wspomnienie Connora dziewczyna znowu wybuchnęła płaczem. Harry widząc jej reakcję, obawiał się najgorszego, lecz postanowił zostać do końca. Albus widząc, że chłopak będzie trwał w swym postanowieniu, wzruszył ramionami i odwrócił się do Jonathana.
— Co się stało?
— My... — Jonathan, mimo że pochłaniał trunek szklanka za szklanką, nadal był niespokojny. — To miała być bułka z masłem, ale wszystko się schrzaniło!
— O czym pan mówi?
    Jonathan wziął głęboki oddech i zrelacjonował Albusowi, jak złapany śmierciożerca opowiedział im o tajnej bazie Voldemorta oraz jak do spółki z pozostałymi postanowili ją zniszczyć. Gdy doszedł do tego, co się stało w jaskini, Harry nie wytrzymał. Podbiegł do niego i złapał go za przód szaty.
— Co z moim bratem?!
— Harry, uspokój się! — rzekł stanowczo Dumbledore. — Pozwól Jonathanowi dokończyć!
— Kiedy wydawało się, że wszystko jest już opanowane, przybiegła do mnie Azami. — Chłopak wskazał na dziewczynę. — Powiedziała, że została zaatakowana przez trolla, a Connor został, by z nim walczyć mimo ciężkich ran. Natychmiast pobiegliśmy na ratunek, ale okazało się, że go tam nie ma. Znaleźliśmy jedynie truchło potwora. Nie było po nim żadnego śladu. A potem... — Rudzielcowi zaczął łamać się głos.
— Tak? — zapytał Albus.
— Jaskinia zaczęła się walić. Nie mogliśmy nic zrobić. Ledwo zdołaliśmy wydostać się na powierzchnię. Całe wnętrze zostało zasypane głazami.
— Chcesz powiedzieć, że tam został? — Odezwała się szeptem Cassie. — Nie wyszedł z wami?
    Jonathan pokręcił przecząco głową. Harry czuł, jakby ktoś przywalił mu obuchem w głowę. Nie chciał wierzyć w to, że Connor nie żyje. To było takie nierealne. „Przecież on niedawno pokonał samego Voldemorta!” — myślał. „Jakim cudem mógł zginąć z tak błahego powodu, jak zawalenie się jaskini?!”. Spojrzał na Cassie i zobaczył, jak jej ramiona drżą od wstrzymywania płaczu. Podszedł do siostry i przytulił ją z całej siły. Dziewczyna nie wytrzymała i zaczęła szlochać w jego ramię. Natomiast Dumbledore przymknął powieki, a po chwili powiedział:
— Powiedziałeś, że gdy dotarliście na miejsce, nie znaleźliście jego ciała. Skąd w takim razie pewność, że po prostu nie opuścił jaskini przed wami?
— Stamtąd było tylko jedno wyjście, pilnowane przez naszych ludzi. Zapytaliśmy ich, ale nie widzieli, aby Connor wychodził na powierzchnię.
— Nie wiadomo czy zginął na pewno — oświadczył Dumbledore. — Być może jakoś przetrwał.
— Próbujemy pozbyć się kamieni, by dokładnie przeczesać grotę. — Azami odezwała się po raz pierwszy.
— Zakon wam pomoże — zadecydował dyrektor. — Wyślę paru ochotników.
    Jonathan kiwnął głową. Harry z ulgi ledwo mógł ustać na nogach. A więc nie wszystko było stracone. Nadal istnieje nikła szansa, że najstarszy Potter mógł przeżyć wypadek. Wciąż trzymając siostrę w ramionach, zapytał:
— Mogę jakoś pomóc?
— Członkowie Zakonu i przyjaciele twojego brata na pewno sobie poradzą, Harry — powiedział spokojnie Dumbledore.
    Harry zgrzytnął zębami. Dumbledore zwracał się do niego, jakby nadal był dzieckiem. A tymczasem on chciał działać, lecz starzec mu to uniemożliwiał. W tej chwili Potter poczuł do niego olbrzymią niechęć. Dlaczego on zawsze musiał decydować, co ma robić, a czego nie? Gryfon miał tego dosyć. Już otwierał usta, by odpowiedzieć dyrektorowi coś niemiłego, ale Jonathan znów się odezwał:
— Muszę wracać. Trzeba poinformować pozostałych o tym, co się wydarzyło.
    Wstał, a gdy przechodził obok rodzeństwa Potterów, zatrzymał się przed nimi.
— Nie przejmujcie się. Znam go dłużej od was i wiem, że nic mu nie jest. Wychodziliśmy cało z gorszych rzeczy.
    Harry kiwnął głową. Jonathan obdarzył jeszcze Cassie nikłym uśmiechem i wraz z Azami teleportowali się do Tytanu. Potter w towarzystwie siostry i przyjaciół wyszedł z kuchni.
— Myślicie, że nic mu nie jest? — zapytał Harry.
— Nie wiemy — odpowiedziała Hermiona.
— Boję się, tak bardzo się o niego boję — szepnęła Cassie.
— Ciągle mam wrażenie, że zaraz tu wparuje i znowu zacznie krytykować wszystko i wszystkich — dodał Wybraniec.
    W tym momencie przez okno sypialni wleciała czarna sowa. Upuściła zwitek pergaminu na kolanach Harry'ego i wyleciała. Zaskoczony chłopak otworzył list, po czym wydał zduszony okrzyk.
— Od kogo? — zapytał Ron.
— On żyje! — wykrzyknął Harry.
— Co?!
    Cassie wyrwała Harry'emu list i szybko go przeczytała. Mimo że na pergaminie nakreślone było jedynie kilka zdań, to dziewczyna szczerze się ucieszyła.

    Ze mną wszystko w porządku. Jestem trochę poobijany, ale to nic. Jakiś czas zajmie mi dochodzenie do siebie, więc przez kilka dni mnie nie będzie. Nie martwcie się o mnie.
 
— Żyje — wyszeptała Cassie.
    Cassie i Harry poczuli, jak całe napięcie z nich uchodzi. W końcu byli pewni, że ich brat jest cały i zdrowy. Hermiona po przeczytaniu wiadomości powiedziała:
— Trzeba to pokazać Dumbledore'owi i reszcie.
— Nie! — zaprotestował Gryfon. Pozostali spojrzeli na niego zaskoczeni. — Skoro nie chce dzielić się ze mną swoimi planami oraz odsuwa mnie od każdej sprawy, to ja też nie będę mu mówił wszystkiego. Niech trochę pożyję w niewiedzy.
— Harry to ważna wiadomość! — zaprotestowała dziewczyna.
— Powiedziałem nie, Hermiono! — oświadczył Potter stanowczo. — I zabraniam ci mu o tym wspominać, rozumiesz?
— Jak chcesz — odparła panna Granger. — Ale zachowujesz się jak dziecko.
    Harry jedynie wzruszył ramionami. Rozmawiali jeszcze jakiś czas, a potem rozeszli się do łóżek. Ten dzień okropnie ich wyczerpał.

***

    W tym samym czasie w nieznanym nikomu miejscu pewien czarnoksiężnik chodził w kółko po swojej komnacie i klął na czym świat stoi. Stojące przed nim postacie w czarnych szatach patrzyły na niego niespokojnie. Nikt się nie odzywał. Wszyscy wiedzieli, że teraz Voldemort jest jak tykająca bomba. Porażka na Pokątnej rozwścieczyła go do granic możliwości.
— Macie poruszyć niebo i ziemię, by znaleźć tego chłopaka, rozumiecie?! Przyprowadzić mi go żywego lub martwego!
— Panie — Jedna z zakapturzonych postaci postąpiła parę kroków do przodu. — A nie lepiej byłoby skupić się na planie pokonania Harry'ego Pottera? Po co marnować środki na kogoś innego?
    Pozostali śmierciożercy w duchu zgadzali się z towarzyszem. Po tym, co zobaczyli na Pokątnej, jakoś nikt nie kwapił się do poszukiwań tajemniczego chłopaka, ale kiedy tylko śmierciożerca skończył mówić, rozbłysło zielone światło i pożegnał się ze światem. Voldemort zaś krzyknął:
— Jeszcze ktoś chce kwestionować moje rozkazy?! Jeśli chodzi o Harry'ego Pottera to mam już pomysł jak dopaść tego smarkacza! Więc macie nie zawracać sobie nim głowy i robić, co do was należy!
    Śmierciożercy gorliwie pokiwali głowami.
— Świetnie — wycedził Czarny Pan. — Bella i Greyback niech pójdą do domu tego dziennikarza i nauczą go, jaką cenę płaci się za wypisywanie kłamstw w gazecie. Iskierka nadziei! Ja mu dam iskierkę nadziei! Zaatakować kilka mugolskich wiosek! Zgaszę tę ich euforię w mgnieniu oka!
    Śmierciożercy wyszli z komnaty, by wykonać rozkazy. Tej nocy śmierć miała pełne ręce roboty.



sobota, 11 lutego 2017

Rozdział 12 „Bitwa na Pokątnej”

4 komentarze:





    Voldemort wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu oraz zasyczał złowrogo. Gdy przemówił, jego głos zmroził krew wszystkim obecnym.
— Albo jesteś bardzo odważny, albo bardzo głupi, by tak się do mnie zwracać, chłopcze.
— Pewnie jedno i drugie. — Głos Connora mógł śmiało mierzyć się z tonem Voldemorta.
— Aż tak ci zależy na śmierci? No dobrze, w takim razie spełnię twoje żądanie.
    Czarny Pan rzucił zaklęcie uśmiercające w kierunku Connora. Najstarszy Potter błyskawicznie się uchylił i odpowiedział tym samym. Obaj czarodzieje walczyli zaciekle, mierząc się wyzywającymi spojrzeniami.
    Voldemort atakował z zaskakującą szybkością, zmuszając Connora do ciągłego cofania się. Inni członkowie Cieni starali się mu pomóc, ale co czujniejsi śmierciożercy skutecznie im to uniemożliwiali. Chłopak był zdany sam na siebie, ale nie zamierzał uciekać ani się poddać. Tak bardzo marzył o tym pojedynku. Od dawna zastanawiał się, czy da radę w bezpośrednim starciu z czarnoksiężnikiem i teraz kiedy wreszcie ma okazję, nie zamierzał pozwolić, aby ktokolwiek się wtrącał. Jednak wyglądało na to, że nie docenił siły Czarnego Pana, ponieważ od dobrych kilku minut to on miał kontrolę nad tą walką. Ciągle rzucał w niego klątwami, zmuszając go do nieustannych uników. Potter czekał na moment, w którym będzie mógł wyprowadzić skuteczny kontratak i ten wreszcie nadszedł.
    Jak tylko Voldemort zwolnił tempo rzucania czarów, natychmiast wystrzelił do przodu oraz rzucił zaklęcie cięcia, które zderzyło się z zielonym promieniem lecącym w jego stronę. Następnie posłał Avadę w kierunku Czarnego Pana. Czarnoksiężnik zmrużył oczy i zniknął, pojawiając się za plecami Connora. Chłopak nie zdążył uchronić się przed atakiem i poczuł, jak jego stopy odrywają się od ziemi. Wpadł przez szybę do jednego ze sklepów, boleśnie raniąc sobie dłoń. Nie przejął się tym zbytnio oraz szybko sięgnął do kieszeni szaty, w której miał fiolkę z eliksirem przeciwbólowym.
— Wyłaź, chłopcze! — krzyknął Riddle. — Tak bardzo chciałeś się ze mną zmierzyć, więc nie chowaj się teraz jak zwykły szczur!
    Connor wyszedł przez rozbite okno i ponownie stanął na wybrukowanej ulicy. Patrzył na Voldemorta z nienawiścią w oczach. Czarny Pan uśmiechnął się kpiąco, mówiąc:
— To wszystko, na co cię stać? W takim razie muszę przyznać, że wszyscy członkowie rodziny Potterów to nieudacznicy. Powinieneś wiedzieć, że ze mną nikt nie może wygrać. Za swoją niewiedzę zapłacisz najwyższą cenę. Avada Kedavra!
    Zielony promień mknął w stronę Connora. Chłopak błyskawicznie uskoczył w bok oraz wyczarował lodowe kolce, które wystrzeliły w kierunku Voldemorta. Czarny Pan stłamsił je jednym machnięciem różdżki i wyprowadził kontratak. Obaj walczący sięgali po coraz potężniejsze klątwy, ale żaden z nich nie był w stanie poważnie zagrozić swojemu przeciwnikowi. Nagle rzucili jakieś zaklęcia, których pozostali obserwatorzy nawet nie znali. Huknęło jak z armaty, a czarnoksiężnika i Pottera zasłonił tuman kurzu. Słychać było tylko ich wzajemne przekleństwa i krzyki.
    Wreszcie śmierciożercy i aurorzy dostrzegli, że obaj czarodzieje leżą wyczerpani na ulicy. Poplecznicy Voldemorta wpadli w panikę na widok swojego mistrza w takim stanie oraz zaczęli uciekać z miejsca bitwy. Pracownicy Ministerstwa rzucili się na nich, ale udało im się schwytać zaledwie garstkę. W końcu pojawił się Albus Dumbledore, który w porę powstrzymał Czarnego Pana przed rzuceniem Avady na wyczerpanego Connora. Riddle, widząc człowieka, którego się bał, syknął cicho i przeniósł wzrok na chłopaka.
— Jeszcze się zobaczymy — powiedział tylko, po czym zniknął.
    Connor patrzył przez chwile na miejsce, w którym zniknął Riddle, a potem osunął się na ziemię. Ta walka go wyczerpała. Tymczasem członkowie Zakonu Feniksa z Dumbledore'em na czele zajęli się przywracaniem ulicy do poprzedniego stanu. Natomiast przy Potterze natychmiast znaleźli się Cassie oraz Harry. Dziewczyna rzuciła mu się na szyję i z całej siły go przytuliła.
— Dzięki Bogu, żyjesz! — mówiła ze łzami. — Jak mogłeś zachować się tak nieodpowiedzialnie?! Czy ty wiesz, co ja przeżywałam, widząc to wszystko?! Kim są ci ludzie w czarnych płaszczach?!
— Cassie, proszę, udusisz mnie — jęknął Connor, próbując uwolnić się z ramion siostry. — Zgubiłem się po pierwszym pytaniu, które mi zadałaś. Jednak masz rację. Myślę, że nadszedł już czas, byście poznali prawdę, ale opowiem wam wszystko, dopiero gdy wrócimy na Grimmauld Place. Teraz jestem wyczerpany.
    Próbował wstać, ale zachwiał się na nogach. Harry przytrzymał go w pasie i poprowadził do pozostałych. Remus, Syriusz, Hermiona, Ron, bliźniacy, Ginny, wszyscy członkowie Zakonu oraz aurorzy przypatrywali mu się z szacunkiem i podziwem. Gdy przechodził między nimi, Wybraniec zauważył, że ludzie w czarnych płaszczach nawet chylą przed nim głowy. Podszedł do nich Jonathan, który pomógł Gryfonowi trzymać chłopaka w pionie. Gdy doszli do jedynej ocalałej ławki, usadzili na niej Connora.
— Cassie mało nie odgryzła sobie palców — zaczął Harry. — A Moody'emu omal nie wypadło oko, jak na to wszystko patrzył.
— Złapaliśmy jednego ze śmierciożerców — podjął Jonathan. — Lou i Azami zabrali go do Tytanu na przesłuchanie.
— Zaraz do nich dołączymy — powiedział Connor, kiwając głową.
— W tym stanie? — zapytał Gryfon.
— Daj spokój, nic mi nie jest. — Chłopak machnął ręką. — Chwilę odpocznę i wszystko będzie w porządku.
    Podeszła do nich jedna z zakapturzonych postaci. Ukłoniła się Connorowi i powiedziała:
— Panie Potter, jeden ze śmierciożerców został schwytany i odstawiony do Tytanu.
— Wiem, Jonathan już mi to powiedział — odparł Connor. — Jakie są straty?
— Z Cieni nie zginął nikt. Z Zakonu także. Jedynie kilku aurorów poległo
— Rozumiem — powiedział starszy Potter. — Idź do miasta i przygotuj więźnia. Zaraz tam przyjdę.
— Tak jest!
    Cień zniknął im z oczu, a Connor zwrócił się do Harry'ego:
— Obiecałem, że opowiem wam o sobie. Jednak teraz muszę zająć się tym śmierciożercą. Pogadamy później, ok?
    Harry skinął głową. Connor wstał z ławki oraz dał znak Jonathanowi, po czym zaczęli zbliżać się do Cieni. Jednak drogę zagrodził im Syriusz z Remusem.
— To było... — zaczął Łapa.
— Niesamowite — dokończył Remus.
— Bawicie się w bliźniaków? — zapytał Connor z lekkim uśmiechem.
— To z wrażenia — odpowiedział wilkołak. — Gdzie ty się tego wszystkiego nauczyłeś?
— Tu i tam — rzucił chłopak. — Słuchajcie, mam teraz ważną rzecz do załatwienia. Wszystko wam wyjaśnię później, dobrze?
    Mężczyźni skinęli głowami. Jonathan i Connor podeszli do grupki Cieni, rozmawiających z Dumbledore'em. Kiedy do nich dołączył, Albus rzekł z uśmiechem:
— Dzięki twoim ludziom nie ponieśliśmy wielkich strat.
— O tak, jestem z nich dumny — powiedział Connor, a członkowie Cieni z godnością przyjęli pochwałę dowódcy. — Muszę uregulować parę spraw w Tytanie. Potem pewnie przenocuje u siebie, więc na Grimmauld Place pojawię się rano.
— Oczywiście. — Starzec pokiwał głową. — Jutro wieczorem odbędzie się spotkanie Zakonu. Jeśli chcesz, możesz w nim uczestniczyć, oczywiście razem z panem Jonathanem.
— Przyjdziemy — zapewnił starszy Potter.
— Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, ale porozmawiamy o tym po jutrzejszym zebraniu.
    Connor skinął głową i Dumbledore odszedł. Zwrócił się do jednego z zakapturzonych, który miał czerwoną naszywkę na płaszczu.
— Kapitanie, proszę zebrać swój dywizjon i wracać do Tytanu.
— Tak jest! — odpowiedział zakapturzony, po czym oddalił się, aby zwołać ludzi.
    Connor i Jonathan teleportowali się do miasta. Przebrali się w czyste ubrania oraz zeszli do lochów. Weszli do tego samego pomieszczenia, w którym niegdyś siedział Rowle. Dwóch umięśnionych mężczyzn biło przykutego do ściany śmierciożercę. Gdy chłopak wszedł, obydwaj stanęli na baczność, spoglądając na Pottera.
— Powiedział coś? — zapytał chłopak.
— Na razie nie — odparł jeden z umięśnionych. — Wspomniał tylko o jakiejś bazie śmierciożerców ulokowanej w górach, ale nie chce zdradzić dokładnego miejsca.
— Mamy to z niego wycisnąć? — zagadał drugi, ściskając w ręku olbrzymi sekator.
— Nie. — Connor pokręcił głową. — Sam się tym zajmę. Zostawcie nas. Dajcie mi tylko klucz do kajdan.
    Jeden z osiłków podał Connorowi klucz. Gdy wszyscy wyszli, zostawiając Pottera sam na sam ze śmierciożercą, chłopak zapytał:
— Jak się nazywasz?
    Cisza.
— Przepraszam za nich — ciągnął Potter. — To dobrzy ludzie, ale są trochę porywczy. Nieźle cię urządzili.
    Znowu cisza. Connor podszedł do śmierciożercy i uwolnił go z kajdan. Wskazał mu krzesło, a sam usiadł po przeciwnej stronie małego stołu.
— Posłuchaj, po co chcesz się męczyć? I tak wycisnę z ciebie wszystko, co wiesz. Od ciebie zależy czy pójdzie to bezboleśnie, czy nie. Wiem, że jesteś jedynie płotką. Ja poluję tylko na grube ryby.
— Czarny Pan i tak cię dorwie.
— Ma teraz ważniejsze sprawy na głowie — odrzekł Connor. — Z pewnością czeka go długa kuracja.
    Śmierciożerca zgrzytnął zębami.
— Nie lubię fizycznych tortur — podjął na nowo Connor. — Są nieskuteczne. Na ból można się uodpornić. A taki dobrze zbudowany facet jak ty, z pewnością potrafi wiele znieść. Zanim powiedziałbyś mi wszystko, co wiesz, minęłoby dużo czasu. Przy okazji zamieniłbym to miejsce w rzeźnie. Dlatego nie będę cię bił, kroił lub coś w tym stylu. Za to cierpienia psychiczne, o tak, mówią, że te są o wiele lepsze. Każdy człowiek ma jakiś słaby punkt. Twoim jest żona Monica oraz córeczka Eileen. Czytam ci w myślach, odkąd tu wszedłem. Chyba nie chcesz, żeby przez twój upór spotkało je coś złego, prawda?
— Są w bezpiecznym miejscu. Czarny Pan ich ochrania.
— Czyżby? — zapytał z uniesioną brwią, po czym wstał i walnął pięścią w drzwi. Jeden z osiłków wszedł do środka. — Przyprowadź naszych gości.
    Barczysty chłop skinął głową i wyszedł. Po chwili wrócił, prowadząc dwie przerażone osoby. Kobietę w wieku około trzydziestu lat oraz ośmioletnie dziecko. Śmierciożerca zerwał się na równe nogi.
— Monica, Eileen! Wypuść je!
— Siadaj! — zagrzmiał Connor. — Nadal wierzysz w niezawodność Czarnego Pana?! Mów, gdzie jest baza śmierciożerców, albo zaraz zobaczysz, jak twoja żona wygląda w środku! Chociaż... — dodał po chwili. — Jest niezła. Więc może najpierw inaczej się z nią zabawię.
    Connor znacząco zlustrował ją z góry do dołu. Śmierciożerca wyrywał się, ale osiłek mocno go przytrzymywał.
— Zapytam po raz ostatni — powiedział Connor. — Gdzie jest baza?
— Nie odważysz się! — krzyknął śmierciożerca. — Blefujesz! Nie wierzę ci, rozumiesz?!
— Mark, proszę, powiedz mu wszystko — załkała kobieta.
— Jak chcesz — westchnął Potter, po czym wezwał do pokoju drugiego ochroniarza. — Zasłoń dziewczynce oczy.
    Kiedy Connor upewnił się, że dziewczynka nic nie widzi, kazał przypiąć śmierciożercę do ściany. Gdy czarodziej spełnił rozkaz, chłopak rzucił kobietę na stół oraz zaklęciem przywiązał jej ręce i nogi. Potem zdarł z niej ubranie, pozostawiając jedynie bieliznę. Spojrzał na mężczyznę, który był aż siny z furii.
— Nadal sądzisz, że blefuję?
— Nic nie wiem o żadnej bazie! — wydarł się. — Wiem tylko, że istnieje, ale nie mam pojęcia gdzie, przysięgam!
    Connor rozłożył ręce.
— Uparty jesteś! Szkoda, że twoja żona poniesie za to karę.
    Kobieta zaczęła krzyczeć i wyrywać się, równocześnie błagając męża, by powiedział wszystko, co wie. Jednak Connor stwierdził, że ten zmarnował swoją szansę i teraz za to zapłaci. Wyjął nóż i wbił jej go w brzuch. Powtarzał pchnięcia, aż wyzionęła ducha. Po twarzy śmierciożercy spływały łzy, a całą celę wypełniał jego krzyk.
— Zabiję cię! Nie daruję ci tego! Będziesz zdychał w męczarniach!
— Masz ostatnią szansę! Mów gdzie jest baza albo zaraz twoja córeczka zobaczy, co zostało z jej matki! A potem podzieli jej los!
    Śmierciożerca nadal milczał, więc Connor podszedł do dziewczynki z nożem w garści. Gdy był o krok od niej, więzień krzyknął:
— Dobra, już dobra! Powiem wszystko, ale proszę, nie rób jej krzywdy! Proszę! — mówił łamiącym się głosem.
— Słucham — odpowiedział Connor.
— Baza jest w Tatrach! To góry leżące w Polsce!
— Dlaczego właśnie tam?
— Mamy informacje, że w tym kraju jest największe skupisko druidów. Czarny Pan wysłał śmierciożerców, by obserwowali ich ruchy oraz, gdyby tamci zdecydowali się dołączyć do wojny, wyeliminować ich. Więcej nic nie wiem, proszę, zostaw ją w spokoju.
— Teren jest duży. Potrzebuje dokładnego miejsca.
— Dam ci mapę z zaznaczonym wejściem do obozu. Jest w wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza.
    Connor wyjął z jego kieszeni żądany przedmiot. Otworzył mapę i uważnie ją studiował. Potem podszedł do dziewczynki oraz szepnął jej na ucho.
— Podziękuj ładnie tatusiowi, gdy się spotkacie. Właśnie uratował ci życie. — Odwrócił się do goryli. — Wyprowadźcie ją.
    Ledwie dziewczynka wyszła, śmierciożerca poczuł ból głowy. Na moment całe pomieszczenie zamigotało mu przed oczami, a gdy odzyskał widoczność, zobaczył Connora siedzącego po drugiej stronie stołu. Nie było na nim rozprutego ciała jego żony ani córki.
— Gdzie one są?! — krzyknął. — Gdzie moja córka?!
    Śmierciożerca rzucił się na niego, ale zaklęcie Connora odrzuciło go na ścianę. Łańcuchy znów oplotły jego dłonie.
— Nigdy ich tu nie było — odpowiedział Connor. — Falsumencja, mówi ci to coś?
— Nie — odparł śmierciożerca.
— To dziedzina magii umysłu, pozwalająca na podsyłanie ofierze fałszywych obrazów. Nie widziałeś zatem rzeczywistości, a jedynie iluzję, którą zaszczepiłem w twoim umyśle. Mówiłem ci, że tortury psychiczne są o wiele skuteczniejsze od fizycznych. Wyśpiewałeś mi wszystko jak kanarek. Twoja żona i córka zapewne siedzą teraz w domu, zastanawiając się, dlaczego jeszcze nie ma cię z nimi.
— Ty sukinsynie! — wysyczał więzień, gdy dotarło do niego, że dał się oszukać.
— Dziękuje za współpracę — powiedział chłopak i wyszedł.
    Gdy mijał osiłków, powiedział im tylko:
— Nie nabrudźcie za bardzo.
    Skinęli głowami i weszli do pomieszczenia z więźniem. Natomiast Connor zagadał do Jonathana:
— Zbierz kilkoro ludzi i teleportujcie się w to miejsce.
    Pokazał mu mapę. Chłopak obejrzał ją oraz skinął głową. Wyszedł, a Potter przywołał swój miecz i teleportował się w odpowiednie miejsce. Wylądował przed wejściem do jaskini, znajdującym się w głębi lasu. Po chwili usłyszał trzask i dołączył do niego Jonathan, Lou i Azami. Z nimi przybyło kilkudziesięciu innych wojowników. Connor pokrótce wytłumaczył im, o co chodzi.
— Znajdujemy się przed wejściem do jednego z obozu przeciwników. Naszym zadaniem jest eliminacja wszystkich. Nie bierzemy jeńców. Wasza czwórka... — dodał, wskazując na wojowników. — Niech rozejrzy się po lesie i sprawdzi, czy nie ma żadnych niespodzianek. Ewentualnie poszukajcie drugiego wejścia lub czegoś podobnego. Wy dwoje... — Wskazał na odpowiednich ludzi. — Zostaniecie tutaj na wypadek, gdyby ktoś chciał tu wejść lub wyjść. Zabijajcie wszystkich, którzy będą mieli na sobie płaszcze śmierciożerców. A pozostali idą za mną.
    Wszyscy skinęli głowami, pokazując, że zrozumieli rozkazy. Weszli do jaskini oraz rzucili zaklęcie Lumos. Po chwili korytarz się rozwidlał, więc rozdzielili się na dwie grupy. Jonathan i Lou, razem z innymi poszli w lewo, a pozostali w prawo. Idąc wciąż przed siebie, nie napotykali żadnego oporu. Azami zrównała się z Connorem.
— A jak nas wykiwał?
— Na pewno nie — odparł chłopak. — Wątpisz w moje metody?
— Skąd! — rzuciła dziewczyna. — Ale tu jest tak cicho.
    Jak na zawołanie gdzieś z głębi dały się słyszeć fruwające zaklęcia. Wszyscy popatrzyli po sobie.
— Chyba grupa Jonathana i Lou znalazła śmierciożerców — stwierdził jeden z członków Cieni.
    Connor skinął głową i szli dalej, zachowując maksimum czujności. Nagle przed nimi znalazły się trzy zakapturzone postacie. Azami rzuciła Drętwotę na jednego z nich. Rozpoczęła się walka. Śmierciożercy rzucali zaklęcia chaotycznie, tak więc świetnie wyszkoleni członkowie Cieni nie mieli z nimi większego problemu. Biegli przed siebie nie zwalniając kroku. Dotarli do okrągłego pomieszczenia, które było chyba główną komnatą. Wszędzie były stoły i krzesła, a na meblach leżały różne zwitki pergaminu. Z odchodzących korytarzy wychodzili poplecznicy Voldemorta. Potter wyjął miecz oraz zaczął dziesiątkować nim oponentów. Pozostali nie byli gorsi, a po chwili pokój zamienił się w rzeźnię. Wszędzie walały się trupy. Dwóch wojowników niestety nie przeżyło spotkania z przeważającymi siłami wroga. Przeciwnicy napływali ze wszystkich stron. Dziewczyna podbiegła do chłopaka.
— Jest ich za dużo! — krzyknęła. — Musimy się wycofać!
    Skinął głową i wszyscy zniknęli w korytarzu, z którego przyszli. Poplecznicy Voldemorta deptali im po piętach. Nagle Azami krzyknęła, po czym padła na ziemię. Connor rzucił zaklęcie wybuchające, celując w górę. Jaskinia zatrzęsła się, a przejście zaczęło się zawalać. Potter szybko podniósł dziewczynę oraz przerzucił ją przez ramię. Spadające głazy odgrodziły ich od śmierciożerców. Gdy ponownie znaleźli się na rozwidleniu, chłopak rzekł do towarzyszy:
— Znajdźcie Jonathana i resztę. Powiedzcie im, by natychmiast tu przyszli.
    Wojownicy skinęli głowami i zniknęli w lewej odnodze. Connor tymczasem cucił nieprzytomną dziewczynę. Gdy ta zaczęła odzyskiwać przytomność, jedna ze ścian rozsunęła się, ukazując przejście. Wyskoczyła z niego dwójka śmierciożerców. Wyszarpnął różdżkę oraz zaklęciem tnącym poderżnął jednemu gardło. Na jego miejsce zaraz wbiegł kolejny. Walcząc z dwoma przeciwnikami naraz, czuł, że zmęczenie po walce z Voldemortem daje o sobie znać. Nie miał sił rzucać bardziej zaawansowanych uroków. Musiał więc radzić sobie tymi podstawowymi. W duchu liczył na to, że dziewczyna obudzi się i trochę mu pomoże. Wiedział, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, będzie z nim krucho. Atakowało go już nie dwóch, a sześciu wrogów. Czar oszałamiający został odbity przez jednego oponenta, który natychmiast odpowiedział kontratakiem. W tym czasie jego towarzysz rzucił na niego Diffindo, przed którym Potter nie zdążył się obronić. Poczuł, jak krew wypływa z rany na brzuchu, ale nawet na chwilę nie przestał walczyć. W końcu uniósł miecz i rzucił nim w popleczników Voldemorta, równocześnie mrucząc coś pod nosem. Nagle z jednego ostrza zrobiło się pięć innych i wszyscy zostali przebici na wylot. Podszedł do przyjaciółki.
— No dalej, wstawaj.
    Dziewczyna z trudem spełniła jego polecenie. Gdy spojrzała na ranę na jego brzuchu zbladła. Connor jednak machnął ręką, pokazując, że to nic takiego.
— Musimy znaleźć resztę. Śmierciożercy weszli tu przez tajemne przejście. Chodź!
    Złapał ją za rękę i pociągnął w kierunku, skąd wcześniej wyskoczyli wrogowie. Idąc ciemnym korytarzem, z niepokojem rozglądali się dookoła. Nagle ciszę przerwał głośny ryk, który wstrząsnął stropem. Connor spojrzał na przerażoną Azami.
— Co to było? — zapytała słabo.
— Nie chcę krakać, ale chyba mają trolla.
— Merlinie! — jęknęła dziewczyna.
    Szli naprzód. Nagle doszli do pomieszczenia, w którym byli niedawno. O dziwo, było bardzo cicho.
— Co teraz? — zapytała dziewczyna.
    Connor wpadł na genialny pomysł.
— Hektor! — zawołał.
    Tuż obok jego stóp zmaterializował się domowy skrzat.
— Zbadaj okolicę. Sprawdź, gdzie znajdują się Jonathan, Lou i pozostali.
— Tak jest, sir!
    Skrzat zniknął, a Connor opadł na krzesło. Rana na brzuchu coraz bardziej dawała o sobie znać. Podeszła do niego Azami.
— Nie wygląda to dobrze — rzekła, wskazując na jego brzuch.
— Dam radę, jak zawsze — odpowiedział chłopak.
— Przestań — szepnęła dziewczyna. — Nie jesteś niezniszczalny. Poczekaj, zrobię chociaż prowizoryczny opatrunek.
    W czasie, gdy dziewczyna opatrywała Connora, ten przeglądał papiery na stole. Wszystkie zawierały instrukcję walki z druidami oraz sposoby na obronę przed ich magią. Hektor zjawił się dokładnie w chwili, gdy Azami kończyła opatrunek.
— Pan Jonathan jest po drugiej stronie jaskini, sir. Trzeba iść tym korytarzem, na pierwszym rozwidleniu skręcić w lewo, a potem dwa razy w prawo.
— Dziękuje, Hektorze. Wracaj do zamku.
    Skrzat zniknął, a Potter skinął głową na Azami. Poszli w kierunku wskazanym przez Hektora. Gdy byli w połowie drogi, poczuli okropny fetor, a następnie ziemia pod ich nogami zaczęła drżeć. Spojrzeli na siebie. Z naprzeciwka nadchodził olbrzymi górski troll, a kiedy ich zobaczył, zaryczał oraz ruszył na nich, wywijając olbrzymią maczugą. Rzucili się do ucieczki. Connor powtórzył sztuczkę z czarem wybuchającym. Kolejny korytarz zaczął się walić. Jednak to nie było w stanie zatrzymać szarżującego potwora. Mknął na nich, rozwalając po drodze przeszkody. Głazy zasypywały korytarz coraz szybciej. Podczas biegu chłopak potknął się o jeden kamień i stracił na moment równowagę. Zaczął umykać przed spadającymi skałami, ratując się zaklęciem tarczy. Nagle poczuł, jak coś ciężkiego przygniata mu nogę. Wrzasnął z bólu. Dziewczyna, która była kilka kroków przed nim, usłyszała tylko:
— Kurwa mać! Moja noga!
    Odwróciła się, a to, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach. Connor leżał na ziemi z lewą nogą przygniecioną kamieniami. Podbiegła do niego, próbując go wyciągnąć, ale na nic się to zdało. Tymczasem górski troll zbliżał się do nich coraz szybciej. Spanikowana nie wiedziała, co ma robić.
— Azami! — krzyknął Connor, widząc, że panika bierze nad nią górę. — Znajdź Jonathana oraz Lou i przyjdźcie tu! Sam nie dam rady temu trollowi!
— Nie zostawię cię! — zaprotestowała dziewczyna.
— Jak tu zostaniesz, to zginiemy oboje! — wrzasnął chłopak. — Potrzebujemy pomocy! Znajdź chłopaków!
    Azami kiwnęła głową i pobiegła dalej. Odwróciła się jeszcze oraz zobaczyła, jak Potter próbuje się wydostać. Dziewczyna zniknęła w korytarzu, a troll zbliżał się do chłopaka. Connor widząc, że nie ma innego wyjścia, zacisnął zęby i wycelował różdżką w głaz. Rzucił na niego zaklęcie wybuchające. Wrzasnął, gdy odłamki jeszcze bardziej go poraniły. Wstał i zaczął kuśtykać w stronę wyjścia. Znalazł się w okrągłej komnacie, gdzie runął na ziemię. Potwór zjawił się chwilę po nim. Nastolatek wstał i wyciągnął miecz, przy okazji zażywając eliksir, który przez jakiś czas podwyższał poziom adrenaliny oraz niwelował ból. Czekał, aż oponent wykona pierwszy ruch. Wiedział, że w takim stanie nie da mu rady, więc postanowił grać na zwłokę, w nadziei, że dziewczyna szybko sprowadzi posiłki. Zablokował jego atak, po czym sam wyprowadził cios. Monstrum zaryczało wściekle i zaczęło machać szaleńczo swoją bronią. Dzielnie się bronił, ale z powodu wyczerpania i odniesionych ran, jego szybkość spadła. Poczuł, że brakuje mu tchu, kiedy maczuga trafiła go w bok. Poleciał na ścianę i z impetem w nią uderzył. Obraz całkowicie mu się rozjeżdżał. Teraz bardziej zdawał się na słuch niż na wzrok. Usłyszał głośne stąpanie po swojej lewej i na oślep machnął bronią. Nie wiedział, jakim cudem zablokował uderzenie, ale zaraz potem stwór chwycił go za gardło. Krztusząc się i kurczowo łapiąc powietrze, próbował wyrwać się z morderczego uścisku. Potrząsnął nim kilka razy w powietrzu i znowu przerzucił przez całe pomieszczenie. Mikstura stopniowo przestawała działać, ponieważ ból w żebrach oraz nodze stawał się coraz bardziej uciążliwy, tak że chwilami miał problemy z oddychaniem. Poderwał się do pionu i w momencie, gdy nieprzyjaciel chciał zgnieść go olbrzymią pięścią, wskoczył na jego rękę i wbiegł po niej na plecy przeciwnika. Odwrócił się w kierunku jego karku i ostatkiem sił wbił ostrze prosto w jego gardło. Bestia zacharczała i po kilku sekundach padła martwa. Szesnastolatek sturlał się z ciała wroga. Nie uszedł nawet kilku metrów. Padł na kolana, plując krwią oraz spazmatycznie łapiąc oddech. Jak przez mgłę ujrzał dwóch popleczników Voldemorta, zmierzających ku niemu. Rozległe obrażenia, których doznał, sprawiły, że nie miał sił się bronić. „Cóż, wygląda na to, że w końcu nadeszła moja kolej” — pomyślał. Z westchnieniem zamknął oczy, czekając na śmierć. Nie wiedział, jak długo tak klęczał, lecz w końcu uchylił powieki. Ujrzał swoich niedoszłych morderców leżących bez życia z nożami wystającymi z ich pleców. Zdołał jeszcze zobaczyć mężczyznę z krótkimi włosami przyprószonymi siwizną, który wolno do niego podchodził. Potem ogarnęła go ciemność.



sobota, 4 lutego 2017

Rozdział 11 „Opowieść o Pierwotnych”

1 komentarz:

    „Merlinie, umieram!” — Taka była pierwsza myśl Harry'ego po przebudzeniu. Głowa bolała go niemiłosiernie i każdy najmniejszy szelest brzmiał jak wielki wybuch. Z trudem przewrócił się na bok oraz spostrzegł, że w pokoju nikogo nie ma. Promienie słoneczne wpadały przez odsłonięte okno. Nie mając siły wstać, został w tej pozycji przez dobre kilka minut. Próbował przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszej nocy, lecz z marnym skutkiem. Czuł się tak, jakby jakaś niewidzialna siła pozbawiła go części wspomnień. Z trudem zwlókł się z łóżka i z niemrawą miną skierował się do łazienki. Gdy wrócił zobaczył Connora siedzącego z szerokim uśmiechem na jego posłaniu.
— Jak się czujesz? — zagadał radośnie chłopak.
— Okropnie — odparł zgodnie z prawdą Harry. — Nigdy więcej.
— Nigdy nie mów nigdy — odpowiedział Connor. — Mama Rona kazała mi cię obudzić. Za parę minut ruszamy na Pokątną.
    Harry jęknął i rzucił się z powrotem na łóżko. Connor zaśmiał się i klepiąc go po plecach, opuścił pokój. Wybraniec próbował opanować nieprzyjemne wirowanie w żołądku oraz ból głowy. Kiedy z dołu ktoś krzyknął, aby się pośpieszył, uznał, że nie spędzi tego dnia pod kołdrą. Z wielką niechęcią zaczął się ubierać i po chwili znalazł się w kuchni. Większość osób była gotowa do drogi.
— A tak w ogóle, jak się tam dostaniemy? — zapytał Harry Remusa.
— Pojedziemy Błędnym Rycerzem do Dziurawego Kotła, a stamtąd to już pestka — odparł Lupin.
    Po chwili mknęli już ulicami Londynu z zawrotną prędkością. Nie wpłynęło to zbyt dobrze na żołądek Harry'ego. Chłopak zrobił się cały zielony na twarzy i przez chwile wydawało mu się, że zwróci wczorajszy tort urodzinowy. Jego brat dosiadł się do niego oraz zapytał:
— Jeszcze cię trzyma? — Kiedy Harry tylko skinął głową, Connor wyciągnął z kieszeni małą fiolkę. — Trzymaj. Jest paskudne, ale momentalnie postawi cię na nogi.
    Harry wziął fiolkę i wypił zawartość. Poczuł się tak, jakby ktoś wlał mu do gardła mydło w płynie, lecz po chwili odruchy wymiotne oraz ból głowy zaczęły stopniowo słabnąć. Z ulgą poczuł, jak jego organizm powoli wraca do normalnego stanu. Spojrzał na buteleczkę, potem na brata i zapytał:
— Co to jest?
— Nie chcesz wiedzieć — roześmiał się Connor.
    W tym momencie przyłączyli się do nich Cassie z Ronem. Rudzielec zaczął złorzeczyć na młodego konduktora, który stał na tyle autobusu, rozmawiając przyciszonym głosem z Ernim. Natomiast dziewczyna była jakby nieobecna. Siedziała zamyślona, nie odzywając się ani słowem i z uwagą wpatrywała się w braci. Ciągle pamiętała swój sen, w którym tajemnicza kobieta ostrzegła ją o zagrożeniu ze strony kogoś silniejszego od Voldemorta, a także przed ewentualną utratą jednego z Potterów. Kiedy zeszła na śniadanie próbowała wypytać Remusa i Syriusza o Strażniczki Równowagi. Niestety mężczyźni nigdy nie słyszeli tej nazwy, a kiedy zaczęli zadawać pytania, unikała odpowiedzi. Nawet wszystkowiedząca Hermiona Granger nie była w stanie jej pomóc, chociaż oczywiście radziła jej poszperać w bibliotece. Pogrążona w myślach nie usłyszała, jak Harry zadaje jej pytanie. Dopiero lekkie szturchnięcie Weasleya przywołało ją do rzeczywistości.
— Czego? — warknęła na rudzielca, lecz zaraz potem zreflektowała się. — Och, wybacz. O co chodzi?
— Pytałem, czemu nic nie mówisz — odpowiedział za przyjaciela Harry.
— Tak po prostu. — Cassie wzruszyła ramionami. — Zamyśliłam się.
— Nad czym?
— Nad niczym — odparła wymijająco, po czym umiejętnie zmieniła temat. — Opowiedz mi o tej Ulicy Pokątnej.
    Zasłuchana w opowieść brata nie zauważyła, jak para szarych oczu przygląda jej się z zainteresowaniem.

***

    W tym samym czasie Lord Voldemort mówił w języku węży do Nagini:
— Kochana, wszystko już gotowe. Teraz pozostaje tylko czekać na wybory Ministra Magii. O tak, twój pomysł był rewelacyjny.
— Dziękuje, panie. — Wąż zasyczał w odpowiedzi. — Jednak czy mogłabym coś zaproponować?
— Tak? — Czerwone oczy wpatrywały się w małe paciorki gada.
— Już zbyt długo pozostajesz w ukryciu. Wydaje mi się, że czas przypomnieć czarodziejom, że znowu jesteś wśród nich. Inaczej gotowi są pomyśleć, iż wieści o twoim powrocie to tylko plotki.
— Masz rację — Voldemort zastanowił się. — Jakieś pomysły, moja droga?
— Dlaczego nie zaatakujesz Pokątnej? Atak w biały dzień i to w dodatku na najruchliwszą ulicę czarodziejską z pewnością wywoła zamieszanie.
— Jednak czy to nie przeszkodzi mi w realizacji planu?
— Oczywiście, że nie. — Nagini pokręciła łebkiem.
    Po chwili namysłu Voldemort wezwał do siebie Lucjusza Malfoya. Arystokrata uklęknął i czekał na rozkazy:
— Zbierz kilku ludzi i zróbcie małe przedstawienie na Pokątnej, Lucjuszu. Dołączę do was niedługo.
— Tak, mój Panie. — Mężczyzna skłonił głowę.
    Kiedy Lucjusz wyszedł, Nagini ześlizgnęła się z ramion Voldemorta i zniknęła w korytarzu.

***

— Tu jest obłędnie — wyszeptała zachwycona dziewczyna z kasztanowymi włosami.
— O tak — odpowiedział Remus. — Witajcie na ulicy Pokątnej. Znajdziecie tu wszystko, co tylko zechcecie. To, czego tu nie ma i tak by wam się nie przydało.
    Cassie z zachwytem rozglądała się na boki. Kolorowe witryny oraz wielki tłum na ulicy pochłaniały jej uwagę. Przez moment żałowała, że nie posiada dodatkowej pary oczu. Jej uwagę z miejsca pochłonął duży sklep odzieżowy. Szyld nad drzwiami głosił, iż należał on do niejakiej Madame Malkime. Od razu postanowiła, że do niego zajrzy, jednak nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Przecież nie miała ze sobą żadnych pieniędzy. Spojrzała na Remusa, a ten jakby odgadując jej myśli, rzekł:
— Najpierw pójdziemy do Gringotta. Musicie przecież mieć czym zapłacić.
— A co tam jest? — zapytał nagle Connor, wskazując na wąskie przejście między dwoma sklepami. Zauważył, że czarodzieje na ulicy spoglądają tam z niechęcią.
— To ulica Śmiertelnego Nokturnu — odpowiedział Alastor Moody. — Wyjątkowo paskudne miejsce.
— Dlaczego? — zainteresował się Jonathan.
— Kręcą się tam same typy spod ciemnej gwiazdy. Mordercy, rabusie, gwałciciele i tak dalej. Handlują tam różnymi czarnomagicznymi przedmiotami. Najlepiej w ogóle się tam nie zapuszczać.
    Doszli do olbrzymiego, marmurowego gmachu. W środku podeszli do lady, za którą siedział goblin zatopiony w papierach. Zdawał się nie zauważać, iż ktoś właśnie czeka na jego uwagę. Spojrzał na nich, dopiero gdy Remus uprzejmie chrząknął.
— Tak? — Jego głos był gruby i basowy.
— Chcieliśmy wypłacić pieniądze ze skarbca pana Pottera.
— Klucz proszę — odparł goblin znudzonym tonem, wyciągając rękę.
    Gdy Lupin spełnił jego polecenie, goblin zawołał innego stwora, a ten poprowadził ich małymi drzwiami z boku sali. Wsiedli do wózka, a po chwili mknęli z zawrotną prędkością w dół olbrzymiej jaskini. Dotarłszy do celu, pracownik banku otworzył skarbiec i odsunął się. Na widok zawartości skrytki Cassie wytrzeszczyła oczy, a Connor gwizdnął z uznaniem.
— To wszystko wasze. — Remus uśmiechnął się do dwójki Potterów.
    Rodzeństwo weszło do skarbca i zaczęło napełniać kieszenie. Kiedy stwierdzili, że tyle im wystarczy, wydostali się z banku oraz ponownie stanęli na głównej ulicy. Tam głos zabrał Moody:
— Członkowie Zakonu są pod działaniem eliksiru wielosokowego, więc ich nie rozpoznacie. Zostawimy was samych, abyście mogli spokojnie zrobić zakupy. Będziemy niedaleko. Daję wam trzy godziny, po tym czasie zbiórka przed wejściem do Dziurawego Kotła. Lepiej, żeby wszyscy tam byli — dodał groźnie, patrząc znacząco na Freda i George’a.
— Nie patrz tak na nas! — oburzył się jeden z nich. — Przyjdziemy!
— Ja myślę! — odparł Moody, po czym wraz z Remusem opuścili ich.
— To gdzie pójdziemy najpierw? — zapytał Harry.
— Ja wstąpię do księgarni — powiedziała Cassie.
— Zabiorę się z tobą. — Hermiona wzięła dziewczynę pod rękę i obydwie odłączyły się od nich.
— Ja idę z nimi — oznajmił Jonathan, wskazując na bliźniaków. — Mówili, że jest tu gdzieś sklep z różnymi gadżetami do psikusów.
— Ty to chyba nigdy nie dorośniesz, co? — zaśmiał się z przyjaciela Connor.
— Odezwał się ten niewinny. — Rudzielec pokazał mu język, a potem trójka żartownisiów oddaliła się.
— Zostajesz z nami? — Ginny zwróciła się do najstarszego Pottera. — Razem z chłopakami mamy zamiar sprawdzić, czy są zestawy czyszczące do mioteł.
— Nie. — Pokręcił głową. — Quidditch mnie nie interesuje, ale jak chcecie to śmiało, ja się tu pokręcę. Z pewnością znajdę coś dla siebie.
— Jak chcesz — Ron wzruszył ramionami.
    Harry, Ron i Ginny poszli w swoją stronę, a najstarszy Potter ruszył po chwili na zwiedzanie ulicy.

***

    Hermiona i Cassie przekroczyły próg księgarni. Olbrzymi kompleks z tysiącami regałów, na których mieściły się setki książek, wyglądał rewelacyjnie. Panna Granger pociągnęła towarzyszkę, mówiąc:
— Tutaj znajdują się księgi z zaklęciami, a tu o magicznych stworzeniach, tam są legendy i mity, jeszcze dalej możesz znaleźć coś na temat eliksirów.
    Cassie kiwnęła głową i zaczęła przeglądać tytuły. „Najsilniejsze uroki na świecie”, „Oczaruj swoją drugą połówkę: zaklęcia poprawiające wizerunek”, „Jak oswoić jednorożca?”. Hermiona w międzyczasie wyciągnęła listę niezbędnych podręczników na piąty rok nauki, po czym poszła się w nie zaopatrzyć. Cassandra zawędrowała do działu z mitami i legendami. Z zainteresowaniem przyglądała się okładkom. Na jednej była czarnowłosa kobieta ze skrzydłami i uwodzicielskim okiem mrugała do dziewczyny. „Sukkuby: boginie czy demony?” — przeczytała dziewczyna. Dalej zauważyła olbrzymie monstrum z kilkunastoma głowami. Tytuł brzmiał: „Margoth: Pogromca hydry”. Następnie piękna, blondwłosa postać w białej szacie. Zaraz, co? Zawróciła oraz ponownie spojrzała na obrazek. Z wrażenia aż zaniemówiła. To była osoba, która jej się przyśniła. Wzięła książkę do ręki. Była dosyć cienka, a czerwone litery tworzyły napis: „Początki magii: Legenda o Pierwotnych”. Nie czekając ani chwili dłużej, zatopiła się w lekturze:
    W zamierzchłych czasach, gdy wśród ludzi popularne były wierzenia w przeróżne bóstwa oraz przesądy, żył pewien człowiek. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Pracował jako uzdrowiciel. Zazwyczaj każdego dnia musiał ścigać się z czasem, aby uratować czyjeś życie. Mimo, że dzięki swoim umiejętnościom leczniczym zaskarbił sobie wdzięczność wszystkich mieszkańców miasta, wiódł życie samotnika i cierpiał niedostatek. Mieszkał w małej izdebce, która służyła mu za sypialnię, kuchnię i toaletę równocześnie. Lekarz miał bardzo osobliwe hobby. Lubił eksperymentować oraz odkrywać rzeczy, które nie zostały jeszcze odnalezione. Nasłuchawszy się w dzieciństwie opowiadań o starożytnych bogach greckich i rzymskich, skrycie pragnął posiąść kiedyś moc, zdolną dorównać ich potędze.
    Pewnego dnia, który upłynął mu tak samo, jak wszystkie inne, postanowił udać się na poszukiwanie ziół do przyrządzenia swoich lekarstw. Spacerując po lasach otaczających jego rodzinne miasto, rozmyślał o swoim pacjencie. Matka przyprowadziła do niego ośmioletniego chłopca, chorego na coś, czego uzdrowiciel nie mógł rozpoznać. Dziecko okropnie kaszlało, plując przy okazji krwią oraz miało wysoką gorączkę. Lekarz nie wróżył mu długiego życia, jednakże ten przypadek mocno go intrygował. Pogrążony w myślach nie zauważył, gdy doszedł do jaskini, której wejście było zakryte przez olbrzymi głaz. Władca miasta wydał rozkaz zapieczętowania jej, gdy tylko objął rządy, tłumacząc to tym, iż jest tam coś niebezpiecznego dla mieszkańców. Naturalnie takie wyjaśnienie motywowało różnej maści rzezimieszków do próby zdobycia zakazanej rzeczy, jednakże strażnicy zawsze trzymali rękę na pulsie. Ku zaskoczeniu doktora, kamień nagle odsunął się, chociaż w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go przesunąć. Zaintrygowany podszedł ostrożnie do przejścia. W środku było ciemno, tak że nic nie mógł dostrzec. Po chwili wahania zdecydował się wkroczyć do środka i sprawdzić, co takiego kryje w sobie tajemnicza grota. Ledwo postąpił parę kroków naprzód, kiedy skalny blok powrócił na swoje miejsce, zamykając go w pułapce. Przerażony próbował go popchnąć, jednakże na nic się to zdało. W pierwszej chwili chciał wołać na pomoc, lecz zaraz przypomniał sobie, iż wartownicy zawsze stali tutaj i po drugiej stronie lasu. Doszedł do wniosku, że musi być jeszcze jedno wyjście, więc zdecydował się je znaleźć. W miarę jak posuwał się dalej, ogarnęło go dziwne uczucie, jakby nie był tu sam. Po kilkunastu minutach marszu zauważył drewniane drzwi. Pchnął je, a potem jego oczom ukazało się to, co próbowano ukryć przed poddanymi. Był to olbrzymiej wielkości posąg czegoś, czego nigdy w życiu nie widział. Przypominał człowieka, jednakże z pewnością nim nie był. Stał na dwóch nogach, z wyciągniętymi do przodu rękoma, ale miał ich dwie pary. Cztery kończyny, zakończone olbrzymimi pazurami, zwrócone były w jego stronę. Rozciągnięte monstrualne skrzydła rzucały cień na całe pomieszczenie. Jednak to twarz tego czegoś sprawiła, że zmroziło mu krew w żyłach. Otwarte usta z długimi i prawdopodobnie ostrymi kłami sprawiały wrażenie, iż są w stanie przegryźć dosłownie wszystko. Bestia miała na sobie coś w rodzaju hełmu, z którego odchodziły wielkie kolce. Para oczu wpatrywała się w niego, jakby chciała przejrzeć go na wylot. Pomnik otaczała dziwna, zielona poświata. Gdy przypatrywał się niezwykłemu znalezisku, nagle usłyszał słaby szept:
— Podejdź bliżej.
    Rozejrzał się w poszukiwaniu źródła głosu, jednakże nic nie dostrzegł. Kiedy znów spojrzał na statuę, poczuł, że po plecach przechodzi mu zimny dreszcz. Oczy bestii, które wcześniej patrzyły na niego z góry, teraz były na wysokości jego twarzy. I wtedy zrozumiał. To coś wcale nie było posągiem, tylko żywym stworzeniem, które tylko go udawało. Kiedy stwór rozszerzył usta w czymś, co przypominało uśmiech, doktor z okrzykiem przerażenia odwrócił się z zamiarem ucieczki. Kiedy dobiegał już do drzwi, drogę zagrodziła mu ściana z ognia. Znalazł się w pułapce. Potwór patrzył na niego z zainteresowaniem, aż nagle znów przemówił szeptem:
— Nie bój się człowieku. Nie zrobię ci krzywdy.
— Czym ty jesteś?! — krzyknął doktor, sam nie wiedząc, dlaczego w ogóle się odzywa.
— Czym jestem? Nie zrozumiałbyś tego. Możesz przestać miotać się jak zwierzę w potrzasku?
— Chcę stąd wyjść!
— Owszem wyjdziesz, ale dopiero wtedy, gdy powiem, co mam do powiedzenia. Od wielu lat czekałem na kogoś, kto ośmieli się wejść do mojego legowiska. A teraz, kiedy się doczekałem, nie mogę ot tak cię puścić.
— Czego ode mnie chcesz?!
— Chcę, żebyś wykonał w moim imieniu zadanie, z którym mnie tu przysłano. Niedługo odejdę, lecz zanim to nastąpi muszę znaleźć następcę.
— O czym ty mówisz?
— Nazywam się Makkapitew. Przybyłem tu, żeby pomóc ludziom odnaleźć sens ich życia.
— Hę? — Mało inteligentnie odpowiedział uzdrowiciel.
— Jesteście bardzo buntowniczym gatunkiem. Ciągle walczycie między sobą, słuchając swoich najniższych instynktów. Bardzo łatwo wami manipulować. Wystarczy skusić was obietnicą nieograniczonej władzy i wielkiego bogactwa, i robicie wszystko, co tylko chcemy. Wywołujecie wojny, a tym samym niszczycie tę planetę. Ja zostałem tu przysłany, aby wam to uniemożliwić.
— W jaki sposób?
— Zamierzam zniszczyć stary świat i w jego miejsce zbudować nowy. Sam doskonale wiesz, że ten jest zbyt przeżarty nienawiścią, aby można go było uratować.
— Chyba zwariowałeś!
    Bestia niecierpliwie klapnęła szczękami.
— Nie mów do mnie jak do zwykłego parobka! Okaż trochę pokory człowieczku!
    W tej samej chwili doktor poczuł ból na całym ciele. Upadł na ziemię, czując, jakby ktoś przypalał go żywym ogniem. Po chwili cierpienie ustało, a Makkapitew, jak gdyby nigdy nic, kontynuował:
— Chcę, byś kontynuował moje dzieło. Użyczę ci mojej mocy, abyś mógł dopiąć celu. Posiądziesz wielką siłę. Będziesz mógł robić rzeczy, których żaden człowiek nie potrafi, na przykład poruszać przedmiotami nie dotykając ich. Staniesz się nieśmiertelny. Tego od zawsze pragnąłeś, prawda? Być taki sam jak starożytni bogowie. Widzę wszystkie twoje pragnienia, czytam również twoje myśli. Ty też nienawidzisz tego świata, chociaż nie przyznajesz się do tego przed samym sobą. Masz dość wszechobecnej śmierci, którą widzisz praktycznie każdego dnia, wojen, które pochłaniają niewinne ofiary. Chcesz to zmienić. Daję ci szansę, aby to osiągnąć.
    Doktor słuchał go, równocześnie bijąc się z własnymi myślami. Makkapitew bezbłędnie odgadł jego najskrytsze pragnienia. Chowając swoją nienawiść do niesprawiedliwości świata w najgłębszych zakamarkach umysłu, miał nadzieję już nigdy o nich nie wspominać. Jednak teraz wszystko wróciło. To, co powiedział potwór, było prawdą. Uzdrowiciel spojrzał na bestię i zapytał:
— Co miałbym robić?
— Już powiedziałem. Zaprowadzić ludzkość ku nowemu początkowi.
— To znaczy?
— Przekonać się, kto zasługuje na to, by żyć w nowym świecie. Zgromadzić wokół siebie tych, którzy są godni, aby żyć oraz wytępić tych, którzy zasłużyli na śmierć.
    W rękach uzdrowiciela zmaterializowała się księga. Doktor podniósł ją i przerzucił stronicę.
— Znajdziesz tu kilka pożytecznych inkantacji, które pozwolą ci korzystać z twojej nowej siły, lecz zanim przekażę ci moją moc, musisz dać mi jednoznaczną odpowiedź. Czy zgadzasz się pełnić funkcję zbawiciela, który poprowadzi ten świat ku nowej epoce?
— Zgadzam się — odparł doktor.
— Podejdź tu.
    Doktor podszedł do potwora. Otoczyła go zielona mgła i poczuł, jak przez jego ciało przepływa niewidzialna siła. Wszystko trwało kilka sekund.
— W tej chwili posiadłeś coś, o czym nie śnili nawet najpotężniejsi władcy tego świata. Zostałeś pierwszym ludzkim użytkownikiem magii.
— Czuję się, jakbym mógł zrobić wszystko.
— Bo tak właśnie jest. Wyzbyłeś się ograniczeń. Tam — dodał Makkapitew, wskazując wielką dłonią na kamienną ścianę. — znajduje się głaz, który blokuje wyjście z jaskini. Użyj mocy, którą ci podarowałem i wydostań się stąd. Pamiętaj o swojej misji.
    Po tych słowach rozbłysło oślepiające światło, a potwór zniknął. Doktor został w jaskini całkiem sam. Poszedł w kierunku wskazanym przez bestię i po chwili drogę zablokował mu olbrzymi głaz. Przekartkował księgę oraz znalazł zaklęcie niszczące obiekty. Wyciągnął rękę, mrucząc formułę pod nosem. Z jego placów wystrzelił promień i uderzył w kamień, roztrzaskując go na małe kawałeczki. Oczarowany spojrzał z niedowierzaniem na swoją dłoń. Po chwili wyszedł na świeże powietrze. Zapragnął wypróbować inne zaklęcie. Znalazł czar podpalający i powtarzając czynność sprzed chwili, sprawił, że pobliski krzak stanął w ogniu. Podniecony rzucał najróżniejsze uroki, napawając się swoją siłą. Stwierdził, że teraz stał się najsilniejszym człowiekiem na świecie. Wrócił do miasta oraz skierował się do domu. Spakował wszystkie swoje rzeczy, a potem niezauważony przez nikogo zniknął w mroku nocy. Zamierzał zrealizować swój cel. Znaleźć tych, którzy będą godni żyć w nowej epoce.

***

— Panienko, to nie jest czytelnia! — Głośny krzyk przy uchu Cassie sprawił, że dziewczyna upuściła wolumin, krzycząc z przerażenia. Kompletnie zapomniała, iż znajduje się w księgarni. Zafascynowana opowieścią straciła rachubę czasu. Nie wiedziała, czy stoi tak parę minut, czy godzin. Niezadowolony właściciel sklepu wyrwał jej książkę z ręki i powiedział. — Jak chcesz ją przeczytać, musisz ją kupić!
— Tak, tak, oczywiście — odparła szybko, wyciągając pieniądze z kieszeni. — Ile?
— Dwadzieścia trzy galeony i siedemnaście sykli.
— Proszę. — Dziewczyna odliczyła należność, a sprzedawca wręczył jej zakupiony przedmiot.
    Cassie odwróciła się z zamiarem wyjścia, lecz przy drzwiach została zaczepiona przez wysokiego blondyna z zimnymi, szarymi oczami. Przyglądał jej się z zaciekawieniem.
— Spieszysz się gdzieś, ślicznotko?
— Takimi tekstami nie wyrwiesz nawet panny lekkich obyczajów — odparła Cassie, wściekle patrząc na chłopaka. — Możesz się odsunąć?
— Nie — odpowiedział bezczelnie. — I nie schlebiaj sobie. Nie zamierzałem cię, jak to określiłaś „wyrwać”. Nazywam się Draco Malfoy — dodał, wyciągając do niej dłoń, ale jej nie uścisnęła.
— Słuchaj, mam ważniejsze sprawy na głowie niż zawieranie znajomości z jakimś nadętym bufonem, który nie potrafi zrozumieć, gdy dziewczyna mówi nie. — Była zła, że nie pozwala jej dokończyć czytania.
— Uważaj sobie! — warknął, postępując krok naprzód. — Ten cięty język może kiedyś wpakować cię w tarapaty.
— Prawdopodobnie — Cassandra prychnęła i zwinnie ominęła nieznajomego. — Żegnam.
    Uniosła dumnie głowę i nie odwracając się, wyszła z księgarni. Usłyszała jeszcze głos Malfoya mówiący:
— Do zobaczenia.
    Cassie rozejrzała się po Pokątnej, szukając miejsca, w którym mogłaby dokończyć lekturę. Ujrzała kilka stolików pod parasolami poustawianymi przed jakimś lokalem. Spojrzawszy na szyld, przekonała się, że to lodziarnia niejakiego Floriana Fortescue. Usiadłszy przy wolnym stoliku, zamówiła dużą porcję lodów i wróciła do czytania.

***

    Po opuszczeniu rodzinnego miasta doktor przez kilkadziesiąt lat podróżował po świecie, szukając sojuszników. Odwiedzał wiele osad, poznawał ludzi, zdobywał ich zaufanie, werbował wybranych. Nauczył się także w pełni korzystać z otrzymanych umiejętności. Zauważył, że im częściej ich używa, tym bardziej zatraca wszystkie dawne cechy. Już nie był miłym i pomocnym człowiekiem, gotowym do najróżniejszych poświęceń. Stał się zimnym i pozbawionym uczuć potworem, który nie wahał się nawet zabić, byle tylko dostać to, czego chciał. Uważał się za kogoś niezwykłego, a zwykłymi osobami pogardzał. Wymyślił nawet dla nich nazwę. Mugole. Sztukę manipulowania ludzkimi umysłami opanował do perfekcji. Czasami nie musiał nawet używać przemocy. Odpowiednio dobrane słowa sprawiały, że wszyscy robili to, czego pragnął. Ci, którzy podążali za nim, urzeczeni jego charyzmą i skuszeni nagrodami, które im obiecywał, otrzymali od niego niewielką część magii, tak małą, żeby nie przyszło im do głowy pozbawić go kiedyś stanowiska. Jednakże pewnego dnia poczuł, że czegoś mu brakuje. Zapragnął mieć dziedzica. Uwiódł pierwszą lepszą kobietę, która miała spełnić jego marzenie. Przez cały okres ciąży otaczał ją opieką, nie pozwalając, by ktoś skrzywdził ją chociażby skinieniem palca. Urodziła mu nie jedno, a troje dzieci. Dwóch chłopców i dziewczynkę. Mężczyzna nie posiadał się z radości. Wyczuł pulsujące w nich zalążki czarodziejskiej siły. Niewiasta nie była mu już do niczego potrzebna, więc rozkazał jednemu ze swoich czcicieli zaprowadzić ją w ustronne miejsce i zdradziecko zamordować. Przez lata uczył swoje potomstwo, jak robić użytek z podarowanej im magii. Najbardziej cieszył się z poczynań jednego z synów, któremu nadał imię Akasha. Miał niebywałe zdolności. Chłonął wiedzę przekazywaną przez ojca. Jego rodzeństwo także uczyło się pilnie, lecz uzdrowiciel nie był z nich zadowolony. Ejnar i Eladriela byli pełni współczucia i miłości, którymi tak bardzo pogardzał. Całą swoją uwagę poświęcał Akashy. W międzyczasie rozbudowywał swoje imperium i tworzył armię. Coraz więcej zwolenników zasilało jego szeregi.
    Pewnego razu uznał, iż nadszedł czas, aby się ujawnić. Pokazać tym nic nieznaczącym istotom, które śmią nazywać siebie ludźmi, kto tu rządzi. Rozkazał swoim żołnierzom zaatakować miasto, w którego pobliżu przebywał. Słudzy otrzymali polecenie, aby nikogo nie oszczędzać, a całą osadę obrócić w perzynę. Wiedział, że ten czyn rozniesie się po świecie bardzo szybko. Chciał, aby Akasha zdobył więcej doświadczenia, więc razem z wojownikami wysłał też jego. Śmierć miała tego dnia pełne ręce roboty. Młodzieniec patrzył na to przerażonym wzrokiem, próbując zrozumieć, co skłoniło ojca do takiego czynu. Gdy wszystko się uspokoiło, niegdyś tętniący życiem rynek, teraz był cichy i ponury. Patrząc na zgliszcza budynków, martwe ciała mieszkańców oraz zadowolone miny siepaczy uzdrowiciela, poczuł do niego straszną nienawiść. Chciał jak najszybciej poznać motywy jego działań. Odwrócił się na pięcie i biegnąc przez ciche uliczki, dotarł do wyjścia. Natychmiast skorzystał z nowej umiejętności, której się nauczył. Pozwalała mu ona w mgnieniu oka przenosić się z jednego miejsca do drugiego. Znalazłszy się przed drzwiami wejściowymi pałacu, w którym rezydował doktor, natychmiast udał się do sali tronowej. Doktor studiował mapy ze skupionym wyrazem twarzy. Podniósł wzrok, słysząc kroki, a ujrzawszy syna, wstał, by go powitać. Jednak widząc jego minę, zmarszczył brwi, czekając. Chłopak zaś zapytał od razu:
— Dlaczego?
— Co dlaczego?
— Dlaczego zdobyłeś się na tak bestialski czyn, ojcze?! Czym zawinili tamci ludzie, że skazałeś ich na śmierć?!
— Niczym — odpowiedział doktor spokojnie, wzruszając ramionami. — Powinieneś już wiedzieć, że my i oni się różnimy. Jesteśmy dla nich bogami, więc uważam, że od czasu do czasu warto im przypomnieć o naszym istnieniu.
— W taki sposób?!
— Nie ma innego. Muszą wiedzieć, gdzie jest ich miejsce. Czemu tak cię to przeraża? Pewnego dnia zostaniesz moim następcą, więc powinieneś przyzwyczajać się do takich widoków.
— Jeżeli tak mają wyglądać twoje przygotowania do stworzenia lepszego świata, to ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nie przyłożę swojej ręki do mordowania niewinnych! Jesteś zwykłym potworem!
    Akasha splunął ojcu pod nogi i odwrócił się z zamiarem odejścia, lecz nagle poczuł przeraźliwy ból w każdej komórce ciała. Wrzasnął i padł na ziemię. Jego ciało drgało konwulsyjnie, a potem wszystko ustało. Niewidzialna siła podniosła go oraz przekrzywiła głowę tak, że patrzył prosto w rozwścieczoną twarz doktora. Jego oczy przybrały czerwony odcień, a gdy przemówił, odniósł wrażenie, że zwraca się do niego sam diabeł.
— Nauczyłem cię wszystkiego, co sam potrafię! Podarowałem ci o wiele więcej magii niż komukolwiek innemu! Na twoją prośbę darowałem życie twojemu bratu i siostrze! Również spełniłem twoje życzenie, bym i z nimi podzielił się mocą! W zamian żądałem tylko jednego. Lojalności! A ty, za wszystko, co dla ciebie zrobiłem, tak mi się odwdzięczasz?! Chcesz skończyć jak miejscowi?!
    Po tych słowach doktor machnął ręką, a Akasha poleciał na ścianę i uderzył w nią z wielkim impetem. Kiedy się podniósł, jego ojciec dodał:
— Naucz się pokory, chłopcze. Jeżeli jeszcze raz okażesz mi taki brak szacunku, możesz być pewny, że fakt, iż jesteś moim synem, w niczym ci nie pomoże.
    Akasha wybiegł z sali tronowej i pognał do swoich komnat. Zatrzasnął drzwi oraz pośpiesznie się pakował. Usłyszawszy pukanie, wyciągnął mały sztylet, po czym zapytał:
— Kto tam?
— To my.
    Akasha odetchnął słysząc głos Ejnara. Otworzył drzwi, a jego brat i siostra weszli do środka. Widząc, w jakim stanie jest chłopak, rozszerzyli oczy. Pokrótce opowiedział im, co wydarzyło się w mieście, a potem w sali ojca. Gdy skończył Eladriela zabrała głos:
— Nie mogę w to uwierzyć. Zawsze wiedziałam, że ojcu daleko do życzliwego człowieka, ale nie spodziewałam się po nim czegoś takiego.
— Wygląda na to, że wszyscy troje go nie znaliśmy — odpowiedział Akasha. — Nie zostanę tu ani jednego dnia dłużej.
— Idziemy z tobą — powiedział Ejnar. — Z tego, co powiedziałeś, to tylko twoja obecność powstrzymywała go przed zabiciem mnie i Eladrieli. Jak odejdziesz, od razu się za nas weźmie.
    Akasha skinął głową. Powiedział, że zajmie się strażnikami pilnującymi wyjścia z pałacu. Parę minut później rodzeństwo mknęło na koniach przez puszczę. W trakcie jazdy ciągle dręczyły go wątpliwości. Wydostanie się z zamku było łatwe. Aż za bardzo. Chciał podzielić się swoim niepokojem z towarzyszami, lecz po ich minach wywnioskował, że myślą o tym samym. Po kilkugodzinnej jeździe zdecydowali się na krótki postój. Rozpalili ognisko, a Eladriela zajęła się przygotowaniem czegoś do jedzenia. Bracia planowali, gdzie się udadzą.
— Ojciec nam tego nie popuści — powiedział Ejnar.
— Dziwię się, że jego siepacze jeszcze nas nie dopadli — zawtórował mu Akasha.
— Może pomyślał, że nie warto się nami przejmować i dał sobie spokój? — zasugerowała Eladriela.
— Wątpię, siostro. — Chłopak pokręcił głową, przypominając sobie przerażającą twarz doktora w sali tronowej. — Uciekając z zamku, podpisaliśmy na siebie wyrok śmieci.
— Nie martwmy się tym teraz. — Dziewczyna podała braciom posiłek. — Póki jesteśmy razem, poradzimy sobie.
    Ejnar dał siostrze całusa w policzek i zabrał się za jedzenie. Akasha stał nieruchomo, wpatrując się w zalegające ciemności. Nadchodziła noc, więc postanowili zatrzymać się tu na noc. W pewnym momencie Ejnar wstał i rzekł:
— Skoro tu zostajemy, to nazbieram trochę drewna.
— Po co? — zdziwił się Akasha. — Przecież możemy użyć magii.
    Ejnar tylko wzruszył ramionami i oddalił się. Prawda była taka, że musiał pobyć trochę w samotności. Okropnie bał się gniewu ojca i czuł, jak strach przejmuje nad nim kontrolę. Nie chciał, by rodzeństwo zobaczyło go w takim stanie. Gdy miał pewność, że nikt go nie widzi, oparł się o jedno z drzew i próbował powstrzymać drżenie ciała. Bardziej poczuł, niż zobaczył, jak ktoś siada obok niego:
— Co się dzieje?
— Nic takiego — odparł Ejnar, spoglądając na Akashę. — Zamyśliłem się — dodał, spuszczając wzrok.
— Bracie. — Delikatnie uniósł jego podbródek, by ten na niego spojrzał. — Widzę, że jesteś przerażony. Przysięgam ci, że ojciec nie skrzywdzi żadnego z nas.
— Nie możemy wiecznie przed nim uciekać. A jak nas dopadnie, to co wtedy?
— Wtedy... — Najstarszy zawahał się. — Dołożymy wszelkich starań, by go powstrzymać.
— Chcesz go zabić?
— Jeśli nie będzie innego wyjścia, to tak.
— To na nic. Żyje już siedemdziesiąt osiem lat, a przez ten czas nie przybyła mu nawet zmarszczka. Słyszałem, jak kiedyś chwalił się, że jest nieśmiertelny.
— Możliwe, ale nie niepokonany. Kiedyś przeglądałem jego stare księgi. Natknąłem się na wzmiankę o rytuale wypaczenia. Wiesz, co to?
    Gdy Ejnar zaprzeczył, Akasha podjął:
— Ma na celu odebranie mocy magicznej. Aby rytuał zadziałał, potrzeba ogromnych pokładów mocy. Otrzymaliśmy zdolność czarowania wraz z genami ojca, a nie przez zaklęcie tak jak jego sługusy. To oznacza, że mamy jej znacznie więcej niż oni. A kiedy ja, ty i Eladriela połączymy naszą siłę, będziemy mieć jej prawie tyle samo co on. To powinno wystarczyć, by pozbawić go magii. Bez niej będzie nieszkodliwy. Co prawda nadal będzie nieśmiertelny, ale już niegroźny.
— Co musimy zrobić?
— Najpierw trzeba go osłabić. Potem wystarczy, że wszyscy troje go dotkniemy i wypowiemy inkantację, zamykając jego magię w jakimś przedmiocie.
— W jakim?
— To bez znaczenia. Może to być zwykły kamień lub gałązka. Kiedy przyjdzie czas, to coś wymyślimy. A gdy będzie już niemagiczny, osądzimy go.
    Ejnar uśmiechnął się do brata. Ze słów Akashy wynikało, że jednak nie działają całkiem na ślepo i mają jakiś plan. Najstarszy odwzajemnił uśmiech oraz ścisnął ramię chłopaka. W tej chwili ciszę nocy przerwał dziewczęcy krzyk pełen przerażenia. Chłopcy spojrzeli na siebie.
— Eladriela!
    Puścili się biegiem do obozowiska. Dotarłszy na miejsce, zobaczyli przerażoną dziewczynę, stojącą jak słup soli oraz patrzącą w przerażeniu prosto w twarz swojego ojca. Akasha i Ejnar wyciągnęli miecze, lecz zaraz rzucili je na ziemię, czując, jak rozpalone żelazo parzy im dłonie. Tymczasem doktor zacmokał:
— Moje dzieci. Zawiedliście mnie. Swoją ucieczką złamaliście serce biednemu starcowi.
— Nie można uszkodzić czegoś, czego nie ma! — wykrzyknął Ejnar.
— Milcz! — zagrzmiał doktor. — Mieliście wszystko. Mogliście zostać bogami w nowym świecie tak jak ja, ale wy woleliście mnie zdradzić! Trudno. Stworzę kolejnego potomka, a wy tu zdechniecie!
    Po tych słowach doktor machnął ręką, a w kierunku rodzeństwa wystrzeliło kilkadziesiąt płonących noży. Akasha wyczarował tarczę, a potem stworzył kilka klonów, które miały odwrócić uwagę ich ojca. Złapał Ejnara i Eladrielę, po czym pognali w mrok lasu. Uzdrowiciel z rykiem wściekłości rzucił się w pogoń. Nad ich głowami świstały różne zaklęcia, ale oni nie byli dłużni. Różnokolorowe promienie zderzały się ze sobą z hukiem. Gdy mężczyzna został w tyle, cała trójka zatrzymała się, by złapać oddech.
— Nie ma czasu na plany. Nie uciekniemy mu. Musimy walczyć — powiedział Akasha.
— Zmiecie nas z powierzchni ziemi! — zaprotestowała Eladriela.
— Widzisz inne wyjście?! Musimy spróbować pozbawić go magii! Siostro, gdzie masz bursztyn, który znalazłaś kiedyś na plaży?
    Dziewczyna dała bratu to, co chciał. Biorąc kamień do ręki, chłopak rzekł:
— W tym uwięzimy jego magię. Eladriela posłuchaj, co musimy zrobić.
    Akasha szybko opowiedział siostrze, jak działa rytuał wypaczenia. Gdy skończył, zapytał:
— Wszystko zrozumiałaś? Dobrze. Ejnar, atakujesz ojca z prawej strony, Eladriela z lewej. Nie miejcie żadnych skrupułów. Uderzajcie w niego z całą mocą! Gdy padnie, szybko do niego podbiegamy i rzucamy zaklęcie, jasne?!
    Ejnar i Eladriela skinęli głowami, a zaraz potem między nimi strzeliła ogromna błyskawica. Szybko od siebie odskoczyli, wypatrując, gdzie czai się ojciec. W końcu dziewczyna ze zduszonym okrzykiem wyciągnęła rękę ku górze. W powietrzu znajdował się doktor. Zza jego pleców wystawała para olbrzymich skrzydeł. Machając nimi, wywoływał wielki podmuch wiatru, który uderzał w rodzeństwo. Akasha krzyknął:
— W tym lesie nie mamy z nim szans! Wyprowadźmy go na jakąś polanę!
    Ejnar wystrzelił ognisty pocisk w kierunku ojca, który odbił go machnięciem skrzydeł.
— Nie wygracie ze mną! — krzyknął doktor. — Wasze nędzne zaklęcia są za słabe! Nie pokonacie mnie tym, co sam stworzyłem! Gińcie!
    Zaszarżował na nich. Akasha wyciągnął obie ręce przed siebie, mrucząc pod nosem. W kierunku doktora poleciał czerwony promień, ale napastnik tylko uśmiechnął się pogardliwie i zwinnie ominął czar, ale chłopak przekręcił dłoń oraz szarpnął nią do tyłu, jakby ciągnął niewidzialny sznur. Klątwa zmieniła nagle kierunek i leciała prosto w plecy uzdrowiciela, który z zaskoczenia nie zdążył go uniknąć. Gdy zaklęcie go trafiło, krzyknął z bólu. Zaczął machać skrzydłami, próbując odzyskać równowagę, lecz nagle wielkie łańcuchy wystrzeliły z ziemi i oplotły jego ciało. Ze wściekłym okrzykiem runął w dół, próbując się uwolnić. Akasha dobiegł do rodzeństwa, które patrzyło na to z szeroko otwartymi oczami.
— To go zatrzyma na jakiś czas! Biegniemy!
— Co to było? — zapytał Ejnar. — Ten czerwony promień?
— Zaklęcie, które sam wymyśliłem — odpowiedział Akasha. — Powoduje niewyobrażalny ból u ofiary. Nawet on nie jest na nie odporny. Nazwałem je Cruciatus.
— Niezłe. — Młodszy z braci pokiwał z uznaniem głową.
    W końcu dobiegli na skraj lasu. Zatrzymali się. Stali na rozległej równinie. Przed nimi wznosiło się szerokie pasmo górskie, a przez środek niziny przepływała mała rzeczka. Wokół rosła bujna, zielona trawa, a między jej źdźbłami przebijały się różnokolorowe kwiaty.
— Pięknie tu — szepnął urzeczony Akasha.
    Dalsze zachwycanie się przerwał mu wściekły ryk.
— Chyba uwolnił się z łańcuchów — stwierdziła Eladriela.
— Pamiętacie, co macie robić, prawda? — zapytał Akasha, a pozostali kiwnęli głowami.
— Rozwalmy sukinsyna! — krzyknął Ejnar z bojową miną.
    Zajęli swoje miejsca, czekając. W końcu z lasu wyłonił się doktor. Tym razem dzierżył w ręce ogromny miecz, otoczony czerwoną poświatą. Widząc przed sobą pierworodnego, ryknął i machnął bronią, a w kierunku chłopaka poleciała fala ognia, zamieniając w popiół wszystko na swej drodze. Eladriela zareagowała szybko. Z małej rzeczki wystrzeliła potężna fala, niszcząc śmiercionośny żywioł. Para wodna oślepiła wszystkich i nagle wyskoczyło z niej około czterdziestu chłopców, z ostrzami w dłoniach. Mężczyzna uniósł brwi, lecz po chwili zmuszony był robić uniki i eliminować klony syna. Gdy ostatnia kopia została unicestwiona, Akasha krzyknął:
— Ejnar, teraz!
    Ejnar wyciągnął rękę i krzyknął:
— Lapsus terra!
    Błysnęło światło, a doktor poczuł, jak ziemia rozstępuje się pod nim. Runął w przepaść, ale dzięki skrzydłom szybko stamtąd wyfrunął. Ledwo dotknął stabilnego podłoża, usłyszał głos swojej córki:
— Diluvium Aqua!
    Zalała go olbrzymia fala. Akasha krzyknął:
— Fulguratos!
    Doktor poczuł wstrząs, gdy prosto w kałuże, jaka wytworzyła się wokół niego, trzasnął piorun. Krzycząc przeraźliwie, trząsł się jak w gorączce. Po nizinie rozległa się woń palonego ciała. Wściekły wrzask mężczyzny był głośniejszy niż zazwyczaj:
— Nie lekceważcie mnie, przeklęte bachory!
    Podniósł rękę z zamiarem rzucenia zaklęcia uśmiercającego, które sam ostatnio stworzył, ale Ejnar, Akasha i Eladriela otoczyli go i krzyknęli:
— Glacius!
    Pierworodny uśmiechnął się z zadowoleniem. Wyglądało na to, że jego plan wypalił. Zaklęcie osunięcia ziemi miało zdekoncentrować ich ojca. Potem wielka wodna fala, którą wyczarowała Eladriela sprawiła, że błyskawica stała się bardziej skuteczna. Całość dokończyło zamrożenie. Rodzeństwo patrzyło, jak mężczyzna staje się bryłą lodu, ale wiedzieli, że prędzej czy później się oswobodzi. Ahasha wyciągnął bursztyn i przyłożył go do ciała uzdrowiciela, jego brat oraz siostra położyli swoje dłonie na kamieniu. Doktor widząc, co tamci chcą uczynić, zaryczał z wściekłości oraz zaczął uwalniać unieruchomione ręce. Cała trójka równocześnie krzyknęła:
— Magic tehemul dike!
    Rozbłysło fioletowe światło. Zielona mgiełka zaczęła otaczać sylwetkę doktora oraz spływać strumieniami do bursztynu, który stawał się coraz cięższy, lecz rodzeństwo nie przestawało przyciskać go do ciała ojca. Cały proces trwał około dwóch minut. Potem purpurowa poświata zgasła, a kamień zaczął lśnić szmaragdowym blaskiem. Widząc to, mężczyzna krzyknął:
— Nieeee!!!
    Odskoczyli od niego i cofnęli zaklęcie zamrażające. W oczach doktora szalały płomienie wściekłości. Machnął ręką i wypowiedział:
— Avada Kedavra!
    Ale nic się nie wydarzyło. Machnął znowu, lecz nic się nie stało. Spróbował innych zaklęć, ale skutek był ten sam. Rodzeństwo popatrzyło na siebie. A więc udało się! Rytuał zabrał ich ojcu całą magię, którą ten dysponował. Stał się teraz jednym z tych ludzi, których tak nienawidził. Stał się niemagicznym. Doktor próbował jeszcze pokroić ich swoim mieczem, lecz szybko został rozbrojony.
— To koniec, ojcze — powiedział Akasha. — Poniosłeś porażkę.
— O nie! — wysyczał doktor. — JA nigdy nie przegrywam! Wasze zwycięstwo jest chwilowe, rozumiecie?! Pewnego dnia odzyskam swoją moc, a wtedy zrozumiecie, że jedynie odwlekliście to, co nieuniknione! To jeszcze nie koniec, słyszycie?!!
— Aby to zrobić, będziesz potrzebował tego bursztynu. — Pierworodny machnął mu kamieniem pod nosem. — A wiedz, że ukryjemy go tak, iż nigdy go nie znajdziesz.
— Zginiecie! — krzyczał wściekły uzdrowiciel. — Wszystkich was zabiję! Każdego, bez wyjątku! Nie będziecie władać tym światem, rozumiecie?! Pewnego dnia powstanę!
    Po tych słowach doktor odwrócił się na pięcie i pognał w las. Na niebie zaczynało świtać. Rodzeństwo rozejrzało się dookoła. Z pięknej, zielonej doliny została już tylko jałowa ziemia. W końcu Eladriela zabrała głos:
— Co teraz?
— Rozłupiemy bursztyn na trzy części i każdy z nas ukryje swoją, nie mówiąc o kryjówce pozostałej dwójce. Ojciec z pewnością będzie chciał go zdobyć. Nawet jeśli uda mu się wydusić od któregoś z nas, gdzie schował własny fragment, nie będzie nic wiedział o pozostałych kawałkach. A szczerze wątpię, czy uda mu się złapać całą naszą trójkę. Musimy zrobić jeszcze jedną rzecz.
— Jaką? — zapytał Ejnar.
— Trzeba rozdzielić naszą magię. Teraz my jesteśmy najsilniejszymi ludźmi na świecie. Jeżeli nie chcemy stać się tacy sami jak on, musimy zredukować naszą moc.
— I co z nią zrobimy?
— Przekażemy innym. Cierpieli przez to, że nie są czarodziejami. Damy im ją, by mogli w przyszłości bronić się przed podobnymi łotrami. Sprawimy również, żeby raz na jakiś czas jedno dziecko otrzymywało większą część naszej siły. Jest to niezbędne, żeby mogli oni prowadzić tych słabszych. Oni potrzebują przywódcy.
— Nie starczy jej dla wszystkich — powiedziała Eladriela.
— Z pewnością — zgodził się Akasha. — Ale i tak wielu dostąpi tego zaszczytu. A potem nauczymy ich jak wykorzystywać ten dar do dobrych celów, a nie do siania terroru.
— Masz rację, bracie — stwierdził młodszy chłopak.
— Tak, masz rację — dodała dziewczyna.
    Akasha przeprowadził kolejny tego dnia rytuał, który dał początek czarodziejom. Potem ukryli fragmenty bursztynu i wyruszyli w drogę, ucząc nowych adeptów. Ludzie uznali ich za swoich przywódców oraz ochrzcili mianem Pierwotnych. Pierworodny osiedlił się w miejscu, gdzie kiedyś stoczył pojedynek z własnym ojcem. Sprawił, że tamtejsza ziemia znów wyglądała jak przed walką, wybudował na niej miasto, które ochrzcił mianem Tytan. Stworzył również bractwo Cieni, które miało zadanie niwelować wszelkie zło. Przekazywał swoim uczniom wiedzę o czarnej oraz białej magii, a także jakie są konsekwencje korzystania z tej pierwszej. Ejnar doszedł do wniosku, że magowie potrzebują także sądów oraz urzędników, którzy będą pilnować porządku oraz łapać przestępców. Grupę swoich podopiecznych nazwał aurorami oraz zbudował ukryty przed mugolami gmach, który w późniejszym czasie został nazwany Ministerstwem Magii. Eladriela również stworzyła swoją organizację, lecz składającą się z samych kobiet. Nazwała ich Strażniczkami Równowagi, a od swoich podopiecznych dostała miano Matki. Eladriela zdawała sobie sprawę, że zawsze będzie działać dobro i zło. Zadaniem Strażniczek było niedopuszczanie, by którakolwiek ze stron zbytnio urosła w siłę. Pilnowały równowagi na świecie. Gdy zło za bardzo rosło w siłę, swoimi mocami wspierały obrońców dobra. Swoją siedzibę Strażniczki założyły w niewielkiej górskiej kotlinie. Nazwały ją Iglicą. W końcu rodzeństwo odeszło z tego świata z nadzieją, że ich następcy będą kontynuowali ich dzieło, natomiast doktor zniknął z kart historii. Z biegiem lat na jego temat powstało mnóstwo teorii. Jedni twierdzili, że w ogóle nie istniał, a jego postać została wymyślona, by straszyć niegrzeczne dzieci, natomiast stworzycielami czarodziejów była ta wspaniała trójca. Inni mówili, że jego nieśmiertelność była tylko przechwałką, a on sam zmarł od ran odniesionych w walce. Jeszcze inni twierdzili, że doktor czai się w mroku i próbuje odzyskać utraconą potęgę, by znowu zrealizować swoją wizję. Tak czy inaczej, pewne jest to, że nikt nie słyszał o nim od ponad trzech tysięcy lat. Pewne jest też to, że nie wzięliśmy się znikąd.

***

    Cassie zamknęła książkę. „Czyli mam w sobie moc Eladrieli” — myślała. „Mówiła, że muszę obrać jedną z dróg, by wypełnić swoje przeznaczenie. Na jej końcu czeka mnie zbawienie lub potępienie. Rozumiem. Jestem Strażniczką, więc moim przeznaczeniem jest jednoznacznie stanąć po którejś ze stron. No to chyba wybór jest prosty”. Zerknęła na zegarek. Zbliżała się godzina zbiórki. Mając w pamięci historię o Pierwotnych podążyła w kierunku Dziurawego Kotła. Dogoniła ją Hermiona:
— Cassie!
— Tak, Hermiono? — odpowiedziała dziewczyna.
— Gdzieś ty była?! Zniknęłaś mi z oczu w księgarni, a potem nie mogłam cię znaleźć. Bałam się o ciebie! — powiedziała Granger z wyrzutem.
    Cassie obdarzyła ją ciepłym uśmiechem.
— Wybacz. Znalazłam ciekawą książkę i chciałam jak najszybciej ją przeczytać. A w księgarni przeszkodził mi sprzedawca.
— A co takiego czytałaś? — zapytała Hermiona. Gdy tylko usłyszała, że Cassie zniknęła przez chęć przeczytania książki, jej złość na nią od razu wyparowała.
— A nieważne — odpowiedziała Cassandra, machając lekceważąco ręką. — Chodź, musimy dotrzeć do Dziurawego Kotła.

***

    W momencie, gdy Cassie zajęta była lekturą, Connor Potter z zaciekawieniem obserwował sklepowe wystawy. Chociaż zawsze uważał, że w Tytanie wszystko jest lepsze niż gdziekolwiek indziej na świecie, to musiał przyznać, że Pokątna bije na łeb na szyję dzielnicę handlową w jego mieście. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd, bo jakość towarów to już inna sprawa, ale jeśli porównać szare uliczki dzielnicy handlowej z różnokolorowością Pokątnej, to ta ulica zdecydowanie wygrywała. Nie wiedząc, co ze sobą począć skierował się do sklepu z magicznymi zwierzętami. Przesuwał się między regałami, oglądając przeróżne okazy. Zapatrzony na coś, co przypominało włochatą, czarną kulkę z żółtymi oczami nie zauważył, gdy na kogoś wpadł. Usłyszał krótki pisk i w ostatniej chwili złapał jakąś dziewczynę, ratując ją przed bolesnym upadkiem.
— Przepraszam — zaczął się tłumaczyć. — Nie zauważyłem cię. Mam nadzieję, że nic... — urwał, gdy dziewczyna odwróciła się w jego stronę. Gładko opalona cera, malinowe usta i gęste, brązowe włosy sprawiły, że Potterowi odebrało mowę. Fiołkowe oczy, podkreślone czarną konturówką pochłaniały całą jego uwagę. Nigdy nie widział podobnie pięknych oczu. — ... ci się nie stało — dokończył.
    Dziewczyna lekko zarumieniła się pod jego intensywnym spojrzeniem. „Jeszcze ten rumieniec” — pomyślał Connor. Ze zdziwieniem zauważył, że pierwszy raz w życiu nie wie co powiedzieć. Jednak szybko się zreflektował i wyciągnął do niej rękę.
— Jestem Connor.
— Grace — odparła dziewczyna miękkim głosem, obdarzając Pottera uśmiechem. — Grace Riley. Nie przejmuj się tym, też zdarza mi się kogoś potrącić.
— Patrzyłem na to czarne coś i wiesz... tak jakoś wyszło — Connor zaklął w myślach. „Czemu do cholery się jąkam?” — pomyślał.
— Ach, pigmejki brazylijskie. Są słodkie, prawda? Potrafią zmieniać kolor swojej sierści, zależnie od tego, jakie uczucia targają jego właścicielem. Czarny to neutralny kolor. Czerwony to miłość, niebieski szczęście, a pomarańczowy to gniew. Reszty nie pamiętam, ale jeśli go kupisz, dają ci kartkę, na której są znaczenia poszczególnych kolorów.
— To raczej nie dla mnie — odpowiedział chłopak. — Jakoś nie chciałbym, by wszyscy wiedzieli, co w danym momencie czuję — „A szczególnie teraz. Wrr, ogarnij się Potter!” — zganił się w myślach.
— Tak jak mój brat. — Perłowy śmiech dziewczyny brzmiał Connorowi w głowie. — On też nie lubi okazywać uczuć.
    Nim Connor zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich chłopak. Jego wypielęgnowane włosy oraz kolczyk w uchu sprawił, że Connorowi zebrało się na odruchy wymiotne. Powstrzymał się jednak przed jakąkolwiek uwagą.
— O, już jesteś — powiedziała Grace. — Poznaj Connora. Wpadł na mnie, oglądając pigmejki. Connor, to Malcolm.
— Witaj. Nie dziwię ci się, że na nią wpadasz. Obok takiej dziewczyny nie sposób przejść obojętnie. Prawda, Grace? — zaśmiał się Malcolm.
— Och, przestań! — Grace wytknęła mu język. — Czasami masz naprawdę spartaczone poczucie humoru.
— I tak mnie kochasz, niezależnie od poziomu moich dowcipów — roześmiał się Malcolm.
    To jedno zdanie sprawiło, że Connor poczuł się tak, jakby chłopak uderzył go w żołądek. „Więc to jej chłopak” — pomyślał. „Albo i nie, może to jej brat”. Kiedy zobaczył, jak chłopak obejmuje ją w talii, pozbył się złudzeń. Przez chwilę nawet naszła go ochota, by złamać mu rękę, lecz zaraz się opamiętał. Zmusił się do krzywego uśmiechu. Nie mogąc dłużej znieść towarzystwa Malcolma, jego żałosnego kolczyka i śmiechu powiedział:
— Cóż, na mnie już czas. Muszę spotkać się ze znajomymi.
— No to żegnaj, Connorze — powiedziała Grace, ściskając mu rękę. — Może spotkamy się w Hogwarcie.
— Może.
— Miło było cię poznać. — Malcolm wyciągnął do niego dłoń, a Connor ścisnął ją mocniej, niż to było konieczne.
    Grace z Malcolmem wyszli ze sklepu oraz odeszli w swoją stronę. Connor po chwili skierował się w stronę Dziurawego Kotła, by spotkać się z pozostałymi. „No cóż” — myślał. „Skoro jest zajęta, to przecież nie będę się narzucał. Jak to mawia Jonathan, tego kwiatu jest pół światu”. Jednakże przez całą drogę miał w głowie fiołkowe oczy dziewczyny.

***

    Harry, Ron i Ginny kończyli zakupy w sklepie do quidditcha. Wychodząc, rozmawiali o tym, kto będzie tegorocznym kapitanem. Harry obstawiał Angelinę Johnson. W pewnym momencie Ron zadeklarował:
— W tym roku zamierzam starać się o pozycję obrońcy.
— Świetnie — ucieszył się Harry. — Z pewnością sobie poradzisz. Wszyscy Weasleyowie mają granie we krwi, więc na pewno nie będziesz miał problemów.
— Dzięki, stary! — Ron klepnął przyjaciela w plecy.
— Dołączę do was potem — odezwała się nagle Ginny, po czym oddaliła się od nich.
    Harry i Ron odwrócili się w kierunku, w którym pobiegła i zobaczyli Deana Thomasa, całującego rudowłosą. Potter wyszczerzył się na ten widok, a rudzielec upuścił zakupy na ziemię.
— Co do...? — zaczął, ale przerwał mu głośny huk.
Nagle na Pokątnej pojawiło się mnóstwo zakapturzonych postaci. Ktoś z tłumu krzyknął:
— Śmierciożercy!
    Wybuchła zbiorowa panika. Przerażeni ludzie uciekali, na całej ulicy trzaskały zamykane drzwi i okna, słychać było krzyki. Harry wyciągnął różdżkę od Connora i nie zastanawiając się długo, rzucił zaklęcie Drętwota na najbliższego śmierciożercę. Pozostali odwrócili się do nich i wyrzucili w ich stronę potok klątw. Schowali się za straganem i stamtąd próbowali odeprzeć atak. Wiedzieli, że nie mają szans. Gdy wrogowie zaczęli ich otaczać, niespodziewanie pojawiły się postacie w kapturach. Z początku Gryfon pomyślał, że to kolejni nieprzyjaciele, lecz zaraz spostrzegł, że ci mają długie miecze na plecach. Natarli na popleczników Voldemorta, a jeden z nich zwrócił się do chłopców:
— Zmiatajcie stąd!
    Harry nie posłuchał go i znowu miotnął zaklęciem w śmierciożercę. Tamten odbił je, a potem Potter musiał radzić sobie z dwoma przeciwnikami naraz. Dzielnie się bronił. W pewnym momencie z twarzy czarodzieja spadła maska, a chłopak ujrzał zimne oczy Lucjusza Malfoya. Ojciec Dracona wykrzywił usta w pogardliwym grymasie oraz natarł na Wybrańca. Ron chciał mu pomóc, lecz atak mężczyzny zmusił go do pozostania na miejscu.
— Ostrzegałem cię, Potter, że pewnego dnia skończysz jak twoi rodzice! Ten czas właśnie nadszedł, zaraz będzie tu Czarny Pan!
    Harry’emu serce zabiło szybciej. Ledwie Lucjusz skończył wypowiedź, na ulicy aportowała się jeszcze jedna postać. Gwałtowny ból blizny sprawił, że nawet nie musiał patrzeć na przybysza, by wiedzieć, kim jest. Podniósł wzrok i napotkał czerwone oczy Voldemorta. Ron, korzystając z tego, że śmierciożercy zajęli się innymi, wymknął się, by powiadomić Zakon i resztę. Tymczasem Gryfon stał oko w oko ze swoim wrogiem.
— Harry Potter — wysyczał Voldemort. — Chłopiec, który przeżył. Cóż, tym razem nie będziesz miał tyle szczęścia.
    Zielony promień wystrzelił z różdżki Voldemorta. Harry przetoczył się na bok, a śmiercionośne zaklęcie roztrzaskało szybę w jednym ze sklepów. Wystrzelił zaklęcie Expelliarmus, które Riddle z łatwością sparował.
— A ty dalej na poziomie przedszkolaka, Potter — zaśmiał się Voldemort. — Takimi zaklęciami nie wywołasz u mnie nawet krwotoku z nosa.
    Rzucił kolejną Avadę, lecz Harry znowu zrobił unik. Walczyli przez jakiś czas, chociaż trudno było nazwać to walką, bo tylko Voldemort atakował, a Potter jedynie unikał jego ciosów. Gryfon zdawał sobie sprawę, że Expelliarmus ani Drętwota nic mu nie zrobią, a znał tylko te zaklęcia. Nie pozostało mu nic innego jak dotrzeć do Dziurawego Kotła i stamtąd dostać się na Grimmauld Place. Machnął różdżką, a podarte kartki książek ruszyły w kierunku Czarnego Pana, ograniczając mu widoczność. Czarnoksiężnik jednym przeciwzaklęciem pozbył się przeszkody, po czym strzelił zaklęciem w uciekającego Wybrańca. Chłopak runął na ziemię, ale na tym się nie skończyło. Riddle rzucił na niego Cruciatusa. Harry wił się z bólu, ale nie krzyknął. Nie chciał dawać mu tej satysfakcji. Inni członkowie Zakonu już dotarli na Pokątną i próbowali przebić się do chłopaka, lecz śmierciożercy im to uniemożliwiali. Tymczasem Gryfon po raz kolejny oberwał klątwą torturującą. I znowu. I znowu. Po którymś razie nie mógł już wytrzymać oraz zaczął wrzeszczeć. Mężczyzna wygiął usta w parodii uśmiechu.
— Wszyscy teraz zobaczą, jak ich bohater ginie. Kończmy to. Pokłoń się śmierci, Harry Potterze. Avada Kedavra!
    Harry widział, jak zielony promień leci w jego stronę. Nie miał siły, by unieść różdżkę, albo chociażby odskoczyć przed zaklęciem. Patrzył, jak śmierć zbliża się do niego, już czuł jej zimne palce na swoim gardle. Przed oczami przeleciało mu całe dotychczasowe życie. Przymknął powieki w oczekiwaniu na to, co miało nadejść, lecz nagle przed nim wyrósł mur, który zatrzymał czar. Wtem rozległ się głos, który Gryfon znał aż zbyt dobrze:
— Walczysz ze słabszymi, Riddle?! Zmierz się z kimś, kto ci dorówna!
    Harry i Voldemort spojrzeli w stronę, z której dochodził głos. Stała tam postać z uniesioną różdżką oraz mieczem w ręce. Chłopak patrzył na czarnoksiężnika z furią i żądzą mordu w oczach.
— Zmierz się ze mną, tchórzu! — wykrzyknął Connor Potter.




Mrs Black bajkowe-szablony