środa, 25 listopada 2020

Rozdział 37 „Ostatnie zadanie”


Rozdział sprawdziła 0_Maggie_0

 


    Harry, Martin i Kaspar planowali wieczorną imprezę z okazji skończonych testów. Został im jeszcze sprawdzian mistrza Karrypto, lecz nie brali pod uwagę innej możliwości niż pomyślny rezultat. Gdyby nawet coś poszło nie tak, to, jak stwierdził Burrows, będą zapijać smutki, a nie świętować zwycięstwo. Na stoliku, przy którym siedzieli, spoczywały arkusze pergaminów z zapisanymi pomysłami, jak urozmaicić zabawę.
— Mówię wam, że gra w butelkę będzie bardzo dobra — upierał się Kaspar.
— To dziecinada — wywrócił oczami Martin i przekreślił coś na kartce. — Wymyśl coś bardziej ambitnego.
— Mówisz, jakbyśmy byli starymi dziadkami — burknął chłopak. — Nie jesteśmy nawet pełnoletni, więc to żadna dziecinada, tak samo, jak prawda czy wyzwanie Harry’ego!
— Nie chcę, aby miła impreza zmieniła się w orgię, gdy wszyscy będą paradować nago — odparł Frillock, wzruszając ramionami. — Co jest złego w tym, że chcę się zabawić bez erotycznych gierek? Prawda czy wyzwanie jest całkiem dobre. Będziemy mogli się pośmiać oraz zrobić szalone rzeczy bez ściągania ciuchów.
— Przy butelce też nie musisz się rozbierać. — Tym razem to Burrows wywrócił oczami. — Możemy rozdawać zadania.
— Nie znam nikogo, powtarzam nikogo, kto grałby w tę grę bez rozbierania.
— Co nie znaczy, że ta zabawa to wstęp do orgii. W prawda czy wyzwanie też mogą pojawić się pikantne zadania. Twój argument jest bez sensu.
— Widzę, że nie dasz mi spokoju, więc dobra. — Chłopak uniósł ręce w geście kapitulacji. — Ale jak tylko zacznie to zmierzać w złym kierunku, kończymy, jasne?
    Burrows skinął głową z triumfalną miną. Siedział dumnie na krześle, jakby odniósł wielkie zwycięstwo w poważnej batalii, na co Harry parsknął śmiechem. Frillock pokręcił głową z politowaniem, po czym zaczął pisać plan imprezy, a Potter patrzył na niego, marszcząc czoło. Jakiś czas temu wpadła mu do głowy pewna myśl i postanowił zapytać o to przyjaciół.
— Nie chcielibyście uczyć się w Hogwarcie? Moglibyśmy częściej organizować imprezy i robić kawały Filchowi.
    Martin odłożył pióro oraz potarł sobie nadgarstek.
— Szczerze mówiąc, myślałem o tym — oświadczył. — Ale nie chcę przerywać swojej edukacji w środku roku szkolnego. Dodatkowo musiałbym przepisać się z amerykańskiej szkoły do angielskiej, a to oznacza papierologię. Jeśli miałbym to zrobić, lepiej zacząć od przyszłego roku, a nie robić wszystko na wariackich papierach. No i zostają jeszcze rodzice, bo ja mogę sobie gdybać, ale to do nich należy ostatnie słowo.
    Sytuacja Kaspara była podobna, więc temat został porzucony. Zamiast tego ponownie skupili się na organizowaniu imprezy. Doszli do momentu, w którym zastanawiali się, czy angażować w to nauczycieli.
— Sam nie wiem — powątpiewał Martin. — Dali nam pozwolenie na imprezę, ale picie z nimi wydaje mi się przesadą. Czułbym się niezręcznie.
— Ja też — wtrącił się Harry. — Poza tym, gdyby przyszedł tu Aidan, pewnie wszystkie dziewczyny zaraz by wyszły.
    Parsknęli śmiechem, a Kaspar zakomunikował:
— Myślę, że ma na jakiś czas dość swojego hobby.
— Dlaczego? — zapytał Harry, kiedy Martin zachichotał.
— Nie wiesz? Kilka dni przed naszym przybyciem mistrz Karrypto miał urodziny. Powiadają, że alkohol lał się strumieniami, a Aidan sobie nie żałował. Kiedy pijany wracał do swojego pokoju, pomylił drzwi i wszedł do damskiej łazienki. Pech chciał, że akurat Meredith brała wtedy kąpiel. Jego pijacki bełkot, gdy próbował ją przeprosić, tylko pogorszył sytuację. Sprała go tak, że składali go przez pół godziny. Od tego czasu unika jej jak ognia.
— Więc to dlatego ma rękę na temblaku i jest taki poobijany! — wykrzyknął Potter. — Pytałem, co mu się stało, ale nie chciał mi powiedzieć!
— Ja też nie chwaliłbym się, gdyby dziewczyna tak mnie urządziła — zarechotał Kaspar, odchylając się na krześle.
    Dalszą rozmowę przerwało im głośne wycie, które nagle rozległo się w całym zamku. Zerwali się ze swoich miejsc oraz popędzili do okna. To, co tam ujrzeli, sprawiło, że serca im zamarły. Przez główną bramę wdzierało się około pięćdziesięciu czarodziejów, ubranych w czarne szaty. Jeden z nich skierował różdżkę w górę, a na niebie pojawił się Mroczny Znak. Potter przełknął ślinę, wyciągając różdżkę. W tym samym czasie rozległ się magicznie wzmocniony głos mistrza Karrypto:
— Wszyscy mają stawić się w Głównej Sali! Natychmiast!
    Chłopcy wypadli z pokoju oraz zbiegli po schodach. W korytarzu kłębiło się mnóstwo osób, biegnących w stronę miejsca, gdzie mieli spotkać się z mistrzem.
— Jak śmierciożercy się tu dostali?! Skąd wiedzieli, gdzie nas szukać?! Myślałem, że to sekretna organizacja! — darł się Kaspar, przyspieszając.
    Nikt nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ nagle wyrosło przed nimi kilku zakapturzonych czarodziejów. Harry uchylił się przed zaklęciem wybuchającym oraz odpowiedział ognistym pociskiem. Szata czarodzieja stanęła w ogniu, wyłączając go z walki. W tym samym czasie Martin ogłuszył swojego przeciwnika, a Kaspar posłał kolejnego na mur, po którym tamten osunął się nieprzytomny.
— Uwaga! — ryknął nagle Martin, rzucając się w bok.
    Ku nim pędził niebieski promień zaklęcia. Odskoczyli, przy okazji się rozdzielając. Wybraniec chciał pomóc przyjaciołom, lecz drogę zagrodziło mu coś, co przypominało czarny ogień. Zaklęcie Aquamenti na niego nie działało, tak samo jak inne czary, które chłopak znał. Kaspar ryknął na niego z drugiej strony:
— Zostaw nas, Harry, poradzimy sobie! Biegnij do Głównej Sali, tam się spotkamy!
    Nie miał na to najmniejszej ochoty, lecz przyjaciele nie zamierzali czekać na jego zgodę. Ruszyli przed siebie, szybko znikając mu z pola widzenia. Potter odwrócił się i klnąc pod nosem, zbiegł schodami na dół. Po drodze spotkał jeszcze jednego śmierciożercę, lecz szybko sobie z nim poradził. Za rogiem korytarza ujrzał dziewczynę, która dzielnie walczyła ze swoim przeciwnikiem. Nie zwalniając kroku, pomógł jej, rzucając zaklęcie wybuchające pod nogi poplecznika Voldemorta. Tarcza, którą zdążył wyczarować, najprawdopodobniej uchroniła go przed rozerwaniem na strzępy, ale siła eksplozji cisnęła nim o ścianę, pozbawiając przytomności.
— Dzięki — wysapała, biegnąc za nim. — Jesteśmy już blisko, tu jest skrót.
    Przekręciła pochodnie na jednej ze ścian, ukazując tajemne przejście. Dostali się nim do klatki schodowej, przy wejściu do zamku. Ze schodów zbiegali Kaspar z Martinem. Czwórka uczniów wpadła do Głównej Sali, gdzie panował rozgardiasz. Mistrz Karrypto uciszył wszystkich oraz krzyknął:
— Zostaliśmy zaatakowani. Wrogowie są już na głównym dziedzińcu i lada chwila wedrą się do zamku. Ja oraz pozostali nauczyciele zamierzamy odeprzeć szturm. Przygotowaliśmy dla was wyjścia awaryjne. Dzięki nim dostaniecie się do waszych domów. Odezwiemy się do was, kiedy poradzimy sobie z problemem.
— Dlaczego nas odsyłacie?! — krzyknął Harry. — Chcemy walczyć!
    Poparło go kilka głosów. Karrypto jednak stanowczo potrząsnął głową:
— To nie jest zabawa, Potter — powiedział. — Możecie zginąć, a my nie możemy na to pozwolić. Ufam, że posłuchacie naszego polecenia i opuścicie zamek.
    Głośna eksplozja przerwała dalsze protesty. Karrypto dał znak pozostałym nauczycielom i wszyscy wybiegli z Sali, aby odeprzeć szturm, zostawiając uczniów samych. Kilku z nich od razu skorzystało z wyjść awaryjnych, opuszczając zamek, lecz spora grupka nie ruszyła się z miejsca.
— Nie będę uciekał jak tchórz, kiedy śmierciojady stoją przed naszymi drzwiami — odezwał się chłopak z krótkimi włosami. — Nie po to harowałem na treningach, aby teraz wziąć nogi za pas.
— Ale mistrz zabronił nam się mieszać — odparował drugi uczeń. — Mamy uciekać.
— To uciekaj, jak tak bardzo boisz się walki — wtrącił się Harry. — Ja zostaję.
— I ja — oświadczył Martin.
— Ja też — zakomunikował Kaspar.
    Kilkoro uczniów także zadeklarowało chęć pozostania, ale byli też tacy, którzy nie chcieli się w to mieszać. Zmierzali do wyjścia, aby przeczekać atak w bezpiecznych domach. Kiedy ostatnia dziewczyna zniknęła, pozostali zaczęli ustalać plan działania.
— Jeżeli mistrzowie zobaczą, że zostaliśmy, natychmiast usuną nas siłą — mówił Martin. — Są zajęci obroną dziedzińca. My natomiast obstawimy salę wejściową, tak aby nie pozwolić im opanować zamku. Każdy śmierciożerca, który wtargnie do środka, będzie przez nas eliminowany.
    Wszyscy zgodzili się z jego planem i opuścili główną salę. Ledwo zajęli pozycję, gdy wrota otwarły się z hukiem, a czarodzieje zaczęli wdzierać się do środka. Rozpoczęła się bitwa. Zaklęcia nadlatywały ze wszystkich stron. Wybraniec walczył z dwoma wrogami naraz. Unikał ich klątw i odpowiadał własnymi. Grubymi łańcuchami unieruchomił jednego wroga, lecz na jego miejsce przybył kolejny. W pewnym momencie syknął z bólu, gdy zaklęcie tnące trafiło go w ramię. Stworzył klona i skupił się na atakowaniu pojedynczego przeciwnika. Śmierciożerca bronił się rozpaczliwie pod naporem jego uroków. W pewnym momencie zgrabnie obrócił się na pięcie oraz rzucił na niego czar odpychający. Potter nie zdążył podnieść tarczy i poleciał do tyłu. Poplecznik Voldemorta natychmiast do niego doskoczył, próbując wyrwać mu różdżkę z ręki. Szarpali się między sobą, aż w końcu Harry wykręcił mu rękę, po czym odepchnął barkiem. Stworzył drewnianą klatkę, w której go zamknął. Na koniec rozbroił przeciwnika oraz podążył szukać kolejnego rywala.
    Zauważył, że jeden z chłopaków ma problem. Walczył z trzema przeciwnikami, którzy przyparli go do muru. Podbiegł tam i celnym ogłuszaczem wyeliminował jednego z atakujących. Drugi odwrócił się oraz krzyknął:
— To Potter!
    Pozostali śmierciożercy spojrzeli w jego kierunku. Harry miał teraz na głowie całą zgraję, lecz na szczęście jego koledzy oraz koleżanki skutecznie odciągali od niego innych. Dwóch z nich zdołało się do niego przecisnąć. Gryfon wbiegł na górę, aby mieć lepszą pozycję i zaczął się bronić. Tworzył ogniste pociski, które podpalały szaty niektórych czarodziejów.
    W pewnym momencie rozległ się głośny huk. Znikąd pojawił się piorun, który uderzył w jednego śmierciożercę, niebezpiecznie zbliżającego się do Pottera. Harry rozejrzał się oraz dostrzegł Kaspara, który skinął mu głową. Nagle rozległ się głos Martina:
— Jest ich za dużo! Wycofujemy się na górę!
    Chroniąc się za tarczami, uczniowie wbiegali na górne piętro. Potter osłaniał ich, likwidując kilku przeciwników. Gdy wszyscy znajdowali się na szczycie, Wybraniec wycelował różdżką w schody i ryknął:
— Bombarda!
    Stopnie runęły, odcinając śmierciożercom drogę do nich. Zaklęcia śmigały z dołu, lecz żadne z nich nie mogło zrobić im krzywdy. Uczniowie tymczasem mieli o wiele lepszą pozycję do eliminowania oponentów. Przez pewien czas to działało, jednakże poplecznicy Voldemorta jakimś cudem znaleźli inną drogę na górę. To Martin pierwszy zobaczył wrogów, wychodzących z bocznego przejścia. Pozostali natychmiast spojrzeli w tamtym kierunku i przeszkadzali im w dostaniu się na ich pozycje. Instynktownie podzielili się na dwie grupy. Jedna wciąż atakowała ludzi znajdujących się na dole, a druga tych, którzy wylewali się z korytarza. Harry walczył właśnie z wyjątkowo uzdolnionym czarodziejem. Skutecznie blokował jego klątwy, a także szybko odpowiadał własnymi. W pewnym momencie Potter zrobił taki ruch, jakby strzelał z łuku. Z jego różdżki wylatywały ostro zakończone strzałki. Mężczyzna turlał się wokół, próbując ich uniknąć, ale jedna z nich trafiła go w ramie. Przełożył różdżkę do drugiej ręki, lecz Potter nie dał mu czasu na kontrę. Wyczarował więcej pocisków, które ze świstem leciały w stronę przeciwnika, gotowe zamienić go w żywego jeża.
    Kiedy były tuż przy jego ciele, przeciwnik zatoczył ręką koło. Strzałki zmieniły nagle kierunek, mknąc ku właścicielowi. Wybraniec wyczarował tarczę, chroniąc się przed swoją własną bronią. Kiedy ostatnie ostrze spadło na ziemię, śmierciożerca krzyknął:
— Expelliarmus!
    Różdżka Harry’ego wyskoczyła z jego ręki. Wróg złapał ją zręcznie, po czym pomachał nią Potterowi przed nosem. Tymczasem pozostali śmierciożercy zaczęli przegrywać z uczniami, którzy wypychali ich z zamku.
— Idziesz ze mną do Czarnego Pana, Potter!
— Po moim trupie! — ryknął Harry i natarł na niego.
    Zręcznie omijał zaklęcia, skracając dystans między nimi. Dopadł do śmierciożercy oraz powalił go na ziemię. Wybraniec szarpał się z nim, próbując odzyskać swoją własność. Uderzył go w twarz, co rozluźniło uchwyt mężczyzny. Szybko odebrał swoją własność i już chciał rzucić zaklęcie, lecz w tej chwili zobaczył różdżkę przeciwnika, na której czubku unosiła się niebieska kula.
— Za późno — powiedział tamten.
    W następnej chwili Harry został odepchnięty i z jękiem upadł na podłogę. Przeciwnik nie tracił czasu oraz szybko się podniósł. Zasypał Gryfona gradem klątw, a jemu nie pozostało nic innego niż bronić się rozpaczliwie. Wiedział, że w tej pozycji długo nie wytrzyma, ale nagle przyszła pomoc ze strony Martina. Chłopak widział, że przyjaciel jest w opałach, a zważywszy na to, że pozostali przeciwnicy zaczęli się wycofywać, pospieszył mu na ratunek.
— Incendio! — wykrzyknął, celując różdżką w przeciwnika.
    Śmierciożerca zablokował jego czar. W międzyczasie Potter podniósł się i teraz poplecznik Voldemorta walczył z dwoma przeciwnikami naraz. Szło mu całkiem nieźle. Był w stanie unikać ich ataków oraz czasem odpowiadać swoimi, ale kiedy dołączył do nich Kaspar wraz z kilkoma innymi uczniami, którzy najwyraźniej wpadli w bitewny szał oraz używali coraz drastyczniejszych klątw, zatoczył różdżką szerokie koło i krzyknął:
— Dosyć!
    Wszystkich sparaliżowało, poza Kasparem, który zdołał schować się za filarem. Chciał zaatakować, lecz mężczyzna powtórzył:
— Powiedziałem dosyć, Burrows!
    Błysnęło, huknęło i chłopak leżał na ziemi rozbrojony. Kiedy śmierciożerca ściągnął maskę, okazało się, że stoi przed nimi mistrz Karrypto. Nikt nie krył szoku, tymczasem mężczyzna oznajmił:
— Jak dojdziecie do siebie, macie stawić się w Głównej Sali.
    Odszedł, zostawiając ich w stanie totalnego osłupienia. Powoli zaczęli odzyskiwać czucie w kończynach.
— O co tu do jasnej cholery chodzi? — zapytała niska brunetka. — Dlaczego mistrz Karrypto jest śmierciożercą?
    Wzruszyli ramionami, rozglądając się dookoła. Nie byli pewni, czy to jakaś sztuczka, dlatego nie tracili czujności. Odgłosy walki zupełnie ucichły, a cały zamek pogrążył się w ciszy. Jedynym śladem, że cokolwiek się tu działo były rozwalone schody, przez które nie mogli dostać się na dół. Stali tak kilka minut, zastanawiając się co począć, gdy nagle zmaterializował się przed nimi srebrzysty dzik. Zwierzę przemówiło donośnym głosem mistrza:
— Długo każecie nam na siebie czekać? Wyraźnie powiedziałem, że wszyscy mają udać się do Głównej Sali.
    Spojrzeli po sobie oraz wzruszyli ramionami. Udali się na wskazane miejsce, wciąż czując się niepewnie. Naprawili schody, po czym wolno zeszli na dół. Kiedy stanęli przed drzwiami prowadzącymi do Sali, usłyszeli rozmowy prowadzone przez mistrzów. Nieśmiało przestąpili próg.
— Możecie pochować różdżki, nikt was nie zaatakuje.
    Zrobili, co kazał, po czym usiedli przy stołach. Karrypto wyszedł na środek oraz przemówił:
— Obok umiejętnego zdobywania informacji oraz pomagania innym, członek Salamandry musi mieć odwagę stanąć do otwartej walki. Wraz z Dartanem, Meredith, a także pozostałymi nauczycielami zaaranżowaliśmy atak śmierciożerców. Chcieliśmy sprawdzić, jak poradzicie sobie w walce myśląc, że pojedynkujecie się z prawdziwym przeciwnikiem. Dowiedzieliśmy się również, kto z was ma odwagę niezbędną, aby zostać jednym z nas. Dostaliście wybór. Mogliście albo uciec jak tchórze, albo zostać i bronić swojego domu, bo tym od dzisiaj jest dla was ten zamek. Niektórzy nie wytrzymali presji i czmychnęli w bezpieczne miejsce. Nie muszę chyba mówić, że oblali moją próbę. Ci z was, którzy zostali oraz walczyli, pozytywnie zaliczają moje zadanie. Wiemy, że możemy na was polegać, gdyby doszło do prawdziwej napaści, a to dla nas najważniejsze. Tak więc, moi rekruci, gratuluję każdemu z osobna, gdyż z od dziś macie prawo nazywać się pełnoprawnymi członkami Salamandry. Ceremonia przyjęcia odbędzie się wieczorem, a tymczasem możecie się rozejść.
    Powoli na twarze uczniów wpływały uśmiechy, kiedy inni nauczyciele podchodzili do nich, aby złożyć gratulacje. Tylko wysoki chłopak z irokezem na głowie był wzburzony.
— Jak oni mogli tak nas nabrać?! A gdyby stało nam się coś poważnego?
— Nic by się nie stało — odparł Martin, kręcąc głową. — Teraz jak na to patrzę, to nie zauważyłem, aby którykolwiek śmierciożerca — przy ostatnim słowie zrobił cudzysłów palcami. — używał czarów uśmiercających lub powodujących trwałe urazy.
— A gdybyśmy to my im coś zrobili? — zapytała tęga blondynka.
— Chyba nie sądzisz, że moglibyśmy poważnie zranić któregoś z nauczycieli? — wtrącił Harry.
— Ale wypadki chodzą po ludziach — upierała się przy swoim. — Co, jeśli ktoś z nas by spanikował i wystrzelił Avadę, a ktoś nie zdążyłby zrobić uniku?
— Nie rzuciłabyś tego zaklęcia prawidłowo — zaprotestował Gryfon, robiąc krok w jej stronę. — Cytując pewną osobę, którą kiedyś spotkałem, moglibyśmy wszyscy skierować na nich różdżki i wypowiedzieć to zaklęcie, a i tak nie dostaliby nawet krwotoku z nosa.
— Czy to ważne? — rzekł się Frillock, widząc, że dziewczyna zamierza się kłócić. — Zaliczyliśmy, to najważniejsze! Mamy powody do radości. Testy nareszcie się skończyły oraz osiągnęliśmy swój cel. No i Kaspar nie posikał się w majtki ze strachu.
— Spadaj, debilu — mruknął Burrows, gdy wszyscy ryknęli śmiechem.
    Martin ze śmiechem objął jego szyję i zmierzwił mu włosy. Chłopak wyrywał się, wyzywając go od gejów. Wreszcie obaj się uspokoili i wyszli z Sali, aby przeczekać do wieczora.
— Co robimy? — spytał Harry, gdy stanęli w głównym holu.
— Może pójdziemy do Dębowej Doliny? Dawno tam nie byliśmy.
    Zgodzili się z ochotą. Wyszli z zamku, kierując się do leżącej nieopodal wioski. Po drodze natknęli się na Aidana, który wracał do twierdzy z koszem pełnym butelek wina.
— Po waszych zadowolonych minach wnioskuję, że zaliczyliście sprawdzian Karrypto, co? Moje gratulacje.
— Jakaś impreza? — zapytał Harry, wskazując na kosz.
— Chyba nie myśleliście, że tylko wy będziecie się dziś bawić, hmm? — odparł mężczyzna z uśmieszkiem.
— Tylko zaznacz krzyżykiem drzwi swojego pokoju — poradził Wybraniec, na co dwaj chłopcy parsknęli śmiechem.
— Bardzo śmieszne — mruknął mężczyzna. — Widzę, że komuś trzeba porządnie zamknąć usta — dodał, spoglądając groźnie na Martina i Kaspara, którzy aż się skulili.
— Nie miej do nich żalu. Prędzej czy później i tak bym się dowiedział.
— Właśnie potwierdziłeś, że to oni wszystko ci powiedzieli. Oj, Potter, Potter, musisz się jeszcze wiele nauczyć. Chętnie bym pogawędził dłużej, ale czas mnie nagli. Jeszcze raz gratuluje.
    Odszedł raźnym krokiem, zostawiając ich na ścieżce. Wzruszyli ramionami oraz kontynuowali marsz do Doliny. Siedli w karczmie, gdzie barman podał im trzy duże kufle kremowego piwa.
— Na koszt firmy — oświadczył — Gratuluję zdania egzaminów.
— Skąd pan wie?
— Aidan mi powiedział. Puszył się jak paw, gdy mówił, że zostałeś członkiem Salamandry. — Barman zwrócił się do Harry’ego. — Mówił, że gdyby nie on, nie poszłoby ci tak dobrze.
— Cóż za uczynny, skromny człowiek — odparł Potter, jednak z jakiegoś powodu poczuł się mile połechtany. Gospodarz zaśmiał się radośnie.
— Gdybyście czegoś potrzebowali, zawołajcie Melanie.
    Wskazał głową młodą kelnerkę, która przyjmowała zamówienie kilka stolików dalej.
— Luthien ma wolne? — zapytał Martin, biorąc łyk piwa.
— Ona już tutaj nie pracuje — odrzekł mężczyzna, kręcąc głową. — Wyprowadziła się jakiś czas temu. Odeszła do swoich, do miasta elfów gdzieś w Amazonii. Podobno wyszła za mąż.
— Wow — wydusił Gryfon, wytrzeszczając oczy. — Nie spodziewałem się tego.
— Ano. — Barman przeczesał dłonią włosy. — Szkoda, bo była bardzo dobrym pracownikiem. Nie sprawiała kłopotów, a i goście ją lubili. Melanie też jest w porządku, ale czasami lubi się poobijać.
    Mężczyzna odszedł, zostawiając ich samych. Przyjaciele wymienili spojrzenia, a potem chwycili kufle i wznieśli toast.

***


    Czarodziejska Japonia miała setki klanów oraz bractw, wyznających swoje własne tradycje, lecz tylko trzy z nich były na tyle potężne, by realnie wpływać na wydarzenia w całym kraju. Największą oraz jedyną, która działała jawnie, była Izba Magii, odpowiednik angielskiego Ministerstwa. To ona ustalała wszelkie prawa, które obowiązywały wszystkich czarodziei przebywających na terenie państwa. Drugą, najbardziej tajemniczą, były Cienie, uważani przez tych, którzy wiedzieli o ich istnieniu, za zbrojne ramię Izby, co było oczywistą bzdurą. Obie organizacje nie miały ze sobą nic wspólnego, a ponadto pierwsza negowała istnienie tej drugiej, co bardzo odpowiadało Cieniom, gdyż nie byli przez nikogo nękani. Ostatnią siłą był Błękitny Lotos. W przeciwieństwie do swoich poprzedników zajmował się głównie przestępczym aspektem życia w Japonii. Ich członkowie zajmowali się każdym rodzajem przestępczości, od drobnych ulicznych rozbojów, aż po zamachy stanu. Z początku tworzyła go grupa najemników, parająca się morderstwami na zlecenie, lecz ówczesna głowa bractwa, Hanzo Yamada, znacznie rozszerzył ich działalność oraz, wykorzystując skuteczną metodę zastraszenia lub szantażu wpływowych urzędników Izby Magii, uczynił ją wręcz nietykalną przez przedstawicieli prawa. Ich usługi nie były tanie, lecz gwarantowały najwyższą jakość. Przychodził do nich każdy, kto chciał rozwiązać swój problem, a nie mógł polegać na legalnych sposobach załatwienia sporów.
    Główną siedzibą Błękitnego Lotosu był wysokiej klasy hotel, mieszczący się w centrum Tokio. I to właśnie tam zmierzał pewien mężczyzna w podeszłym wieku. Zdeterminowany oraz pewny tego, co zamierzał uczynić, nie wahał się ani chwili. Stanął przed wysokim, szklanym budynkiem z obrotowymi drzwiami. Wszedł do środka, a jego oczom ukazał się bogato zdobiony hol, w którym tłumy ludzi rezerwowały pokoje bądź zmierzały na dół, gdzie mieściło się kasyno. W wejściu przywitał go portier oraz wskazał miejsce, gdzie znajdowała się recepcja. Stanął przed marmurowym kontuarem.
— Witamy w hotelu Błękitny Raj — przywitał się recepcjonista, jednocześnie obsługując komputer. — Czym mogę służyć?
— Chciałbym wynająć pokój — odpowiedział gość, zdejmując kaptur. — Taki, gdzie jest dużo kwitnących, błękitnych kwiatów. Jestem ich zwolennikiem.
    Portier przez chwilę patrzył na niego uważnie, a potem rzekł:
— Rozumiem, proszę tu podpisać.
    Przybysz napisał swoje imię i nazwisko, po czym pracownik recepcji wręczył ośmiokątny klucz.
— Druga winda po prawej, czterdzieste piętro. To klucz do pańskich drzwi, zamek pokaże się po przyłożeniu do czytnika dokumentu tożsamości — rzekł, po czym zajął się kolejnym klientem.
    Mężczyzna udał się na wskazane miejsce. Wjechał na odpowiednie piętro, po czym przeszedł na sam koniec korytarza. Stanął przed dużymi, dębowymi drzwiami z namalowanymi błękitnymi płatkami kwiatów. Po prawej stronie znajdował się podłużny czytnik. Wyjął różdżkę i przyłożył ją do niego. Usłyszał ciche kliknięcie, a pod złotą klamką ukazała się mała dziurka, pasująca do otrzymanego klucza. Otworzył wrota i stanął twarzą w twarz z niskim człowieczkiem, czytającym gazetę.
— Zanim przejdzie pan dalej, proszę złożyć swoją różdżkę — powiedział niskim głosem. — Odzyska ją pan, kiedy będzie wychodził.
    Po wykonaniu polecenia udał się dalej. Znalazł się w dużej, oświetlonej na błękitno sali, po której kręcili się czarodzieje i czarodziejki, wszyscy w niebieskich szatach. Kiedy mężczyzna znalazł się w środku, wszyscy zerkali na niego ciekawie. Po obu stronach pomieszczenia znajdowało się kilkanaście pojedynczych drzwi. Na samym końcu, w prawym rogu, widniały kręte schody prowadzące w górę. Właśnie tam niespodziewany gość skierował swoje kroki, lecz został zatrzymany przez dwóch barczystych ochroniarzy, którzy celowali w niego różdżkami:
— Gadaj, czego tu chcesz.
    Przybysz wyjął z kieszeni szaty zwitek pergaminu i podał go jednemu z nich.
— Pan Hanzo oczekuje mnie w swoim gabinecie.
    Czarodziej przeczytał słowa na kartce, a potem kiwnął głową i odsunął się, odsłaniając wejście na górę. Był tam mały przedsionek z tylko jednym przejściem. Stanął przed bogato zdobionymi drzwiami oraz zapukał.
— Wejść! — Usłyszał z drugiej strony.
    Gabinet szefa Błękitnego Lotosu przypominał inne pomieszczenia w hotelu. Bogato zdobiony, z różnorakimi obrazami i popiersiami wyraźnie oznajmiał, że jego właścicielem jest niezwykle zamożny człowiek. Po lewej stronie znajdowało się wielkie okno, przez które było widać salę na dole. Na samym końcu pomieszczenia stało ogromne mahoniowe biurko, za którym siedział mężczyzna około siedemdziesiątki z poważnym wyrazem twarzy. Czarne włosy, zaczesane do tyłu, były ułożone z niemal pedantyczną dokładnością. Wstał, aby przywitać swojego gościa.
— Oczekiwałem pana — rzekł nieco chrapliwym głosem, ściskając jego dłoń. — Proszę usiąść. Kawy? Herbaty? Może odrobinka sake*?
— Nie pogardzę szklaneczką whiskey — odparł mężczyzna, siadając w głębokim fotelu.
— Ach, zachodnie trunki — rzekł, kiwając głową, po czym krzyknął. — Aya!
    Skrzat domowy pojawił się z cichym pyknięciem.
— Przynieś mojemu gościowi szklankę najlepszej whiskey, a dla mnie sake.
    Sługa zniknął, a Hanzo zajął miejsce za biurkiem, oparł brodę na dłoniach oraz powiedział:
— Zatem, co pana do mnie sprowadza? Przyznam, że z naszej korespondencji zrozumiałem bardzo niewiele. Chciałby pan wynająć nas, abyśmy kogoś zaatakowali, prawda?
— Dokładnie — odparł przybysz, pochylając się w stronę swojego rozmówcy. — Tak jak napisałem, ta sprawa może przynieść panu olbrzymie pieniądze i nie mniejszą sławę.
— Zaintrygował mnie pan i dlatego zgodziłem się na spotkanie. Z broszy na pańskim płaszczu wnioskuję, że obraca się pan w towarzystwie Cieni, czyż nie?
— Zgadza się.
— Więc cóż to za problem, z którym nie mogą poradzić sobie najpotężniejsi czarodzieje w Japonii?
    W tym momencie wrócił skrzat, niosąc tacę z trunkami. Ukłonił się oraz natychmiast zniknął. Obaj mężczyźni upili łyk ze swoich szklanek.
— Panie Yamada, moja prośba jest dość niecodzienna. Chciałbym, aby Błękitny Lotos zaatakował Tytan i splądrował główny skarbiec.
    Zapanowała cisza, podczas której Hanzo przypatrywał się czarodziejowi siedzącemu przed nim. Jego brwi zmarszczyły się.
— Najechać główną siedzibę Cieni? Myśli pan, że to rozsądne? Chyba pan wie, jakie są zabezpieczenia tego miasta?
— Owszem, lecz teraz są nieaktywne, a większość wojowników przebywa z dala od Tytanu. Nie jest strzeżone tak dobrze, jak kiedyś. Będzie pan miał przewagę.
— Dlaczego napuszcza mnie pan na swój własny dom?
— Proszę mi wybaczyć, ale chciałbym zachować moje pobudki dla siebie — odparł mężczyzna, biorąc kolejny łyk. — Jestem gotów zapłacić sto tysięcy galeonów za podjęcie się tego zadania. Podam panu dokładną lokalizację, a także gwarantuje, że Błękitny Lotos nie napotka zbyt dużego oporu. Zdradzę, w jaki sposób otworzyć główny skarbiec oraz zapewnię bezpieczny punkt ewakuacyjny. Mam tylko jeden warunek. Żaden mieszkaniec nie może zginąć, to ma być rabunek, a nie masowe morderstwo.
— Intrygujące, lecz poza pieniędzmi nie widzę w tym dla siebie żadnych korzyści, a zadanie jest niebezpieczne — powiedział Hanzo, popijając sake. — Nie jesteście pospolitymi złodziejaszkami czy nadętymi urzędnikami, lecz organizacją doskonale wyszkolonych wojowników, o których legendy krążą w całej czarodziejskiej Japonii. Zresztą, jest pan jednym z nich, więc doskonale pan o tym wie. Nie jestem pewien, czy sto tysięcy to odpowiednia suma za tak ryzykowną akcję.
— Oprócz gotówki zyska pan również sławę — zakomunikował przybysz. — Niech pan powie, ilu przestępców może pochwalić się tym, że nas obrabowało?
    Hanzo wpatrywał się w niego, próbując wyczytać coś z jego twarzy, lecz mężczyzna nie dał po sobie nic poznać. Wreszcie odchrząknął, dokończył sake, po czym wyprostował się w fotelu.
— Niech będzie — odparł szef Błękitnego Lotosu. — Moja organizacja podejmie się tego zlecenia, ale za podwójną stawkę. Ryzyko jest zbyt duże.
    Gość wyjął sakiewkę oraz położył ją na biurku.
— Sto tysięcy galeonów. Drugie tyle otrzyma pan po robocie.
— Musi być pan bardzo zdeterminowany, skoro nawet nie chce się pan targować — powiedział czarodziej, chowając sakiewkę do szuflady. — Zastanawia mnie, co chce pan przez to osiągnąć.
— Jak już mówiłem, moje motywy zachowam dla siebie. Zatem mamy umowę?
— Przyjmę zlecenie — potwierdził Hanzo, wstając.
— Bardzo dziękuję — odparł gość i wyciągnął rękę. — Nie pożałuje pan. Odezwę się niebawem, aby przekazać szczegóły. Miłego dnia, panie Yamada.
    Wychodząc z hotelu, czarodziej nie potrafił ukryć triumfalnego uśmiechu, który cisnął mu się na usta. Wszystko szło zgodnie z planem.

***


    Głośna muzyka odbijała się echem od zamkowych murów i gdyby nie zaklęcie wyciszające, każdy mógłby ją usłyszeć. Tłum uczniów tańczył na parkiecie, a długi stół, ustawiony pod jedną ze ścian, uginał się od nadmiaru jedzenia i picia. Po zaprzysiężeniu wszyscy uczniowie, którzy pomyślnie zdali trzy egzaminy, mogli cieszyć się oficjalnym wstąpieniem w szeregi Salamandry. Każdy dostał własną szatę oraz miecz. Po wszystkim nadszedł czas na imprezę. Podczas zabawy w butelkę większość była już podpita, przez co zadania stawały się coraz odważniejsze i nawet Martin nie miał zamiaru protestować.
— Frillock, teraz ty! — krzyknął jeden z uczniów, gdy szyjka butelki zwróciła się w stronę Martina. — Odpowiadasz na pytanie, czy wykonujesz zadanie?
— Odpowiadam — odparł chłopak, po czym czknął i napił się swojego drinka.
— Ile razy w życiu uprawiałeś seks?
    Martin wywrócił oczami na to pytanie, lecz odrzekł zgodnie z prawdą.
— Trzy, ale dwa razy byłem kompletnie pijany — zastrzegł.
— Z kim? — zarechotał Kaspar, którzy przybrał pozycję półleżącą. — Wiem tylko o tej wili z wakacji.
— Zrobiliśmy to dwa razy, a trzeci raz z jakąś elfką w Brazylii. Spodobaliśmy się sobie i tak jakoś wyszło. Pamiętam, że prawie nakryła nas moja mama — zaśmiał się.
— Na miłość Merlina, chłopie! — wykrzyknął Burrows, wyrzucając ręce w górę i wykonując nimi dziwny taniec w powietrzu. — Najpierw wila, potem elfka! Rodzinna tradycja zabrania ci kopulować z ludźmi, czy co?!
    Grupa ryknęła śmiechem, a Martin skrzywił się, po czym pokazał Burrowsowi środkowy palec. Następnie zakręcił butelką, która wskazała Harry’ego.
— Zadanie — oświadczył Gryfon.
    Martin zastanawiał się chwilę, patrząc w okno, aż wreszcie odwrócił się do Harry’ego.
— Wyczaruj kulę śniegu i zrzuć ją na głowę mistrza Dartana. Właśnie idzie dziedzińcem.
    Uczestnicy zabawy parsknęli śmiechem, a Potter schował twarz w dłoniach.
— Jak mnie za to zabije, będę nawiedzał cię każdej nocy — zastrzegł, podchodząc do okna.
    Kilka razy machnął różdżką, tworząc śnieżny pocisk oraz skierował go w Dartana. Piguła pacnęła go w głowę. Szybko odeszli od okna, aby mistrz ich nie wypatrzył i śmiejąc się do rozpuku, kontynuowali zabawę. Potter zakręcił butelką, która wskazała na jakąś dziewczynę. Po kilku minutach znów padło na Gryfona, który ponownie wybrał zadanie.
— Idź do lochów. Na ich końcu znajduje się klapa, prowadząca do niższych części piwnic. Wejdziesz do środka.
— Co w tym niezwykłego? — zapytał zdumiony Kaspar.
— Mój nauczyciel mówił, że tam podobno straszy — oświadczył chłopak z brązowymi włosami, który dawał Harry’emu zadanie. — Kiedyś Salamandra miała okrutne metody przesłuchiwania jeńców. Podobno duchy zakatowanych tam ludzi nawiedzają to miejsce.
— Co za bzdury! — Chłopak parsknął i wziął łyk swojego drinka.
— Skoro tak, to Potter z łatwością to zrobi. Powinien się cieszyć, że nie dałem mu nic upokarzającego.
— A dlaczego ma tam iść sam?! — zawołał Martin, wstając. — Też chciałbym zobaczyć tą paranormalną piwnicę.
— I ja! — krzyknął Burrows, podnosząc się.
    Całą trójką wyszli z pokoju oraz ostrożnie skierowali się do lochów. Na szczęście nie spotkali nikogo na swojej drodze. Kiedy znaleźli się na miejscu, szybko zlokalizowali klapę, która prowadziła na niższy poziom. Stara drabina prowadziła w głąb ciemnego otworu. Teraz gdy już tu byli, ich pewność co do braku zjawisk paranormalnych nagle uleciała. Popatrzyli po sobie niepewnie, aż w końcu Harry zapytał niepewnie:
— Wchodzimy?
— Jasne, że tak — powiedział Kaspar, nabierając odwagi. — Zaczekajcie tu, wejdę pierwszy.
    Wszedł na drabinę oraz zaczął schodzić w dół. Minęło kilka minut, a on dalej się nie odzywał, co zaniepokoiło Martina oraz Harry’ego.
— Żyjesz tam? — zapytał Martin, wsadzając głowę w otwór.
    Nie było żadnej odpowiedzi. Popatrzyli na siebie.
— Jak robi sobie z nas żarty, urwę mu jaja — powiedział Harry, po czym zaczął schodzić w dół.
    Po kilkunastu sekundach razem z Martinem stali w ciemnym korytarzu. Rzucili zaklęcie Lumos oraz ruszyli naprzód. Wyobraźnia zaczęła płatać im figle, przez co zdawało im się, że coś porusza się w ciemnościach. Martin o mało nie dostał zawału, kiedy dotknął twarzą wielkiej pajęczyny, zwisającej ze stropu. W pewnym momencie Potter szarpnął go za rękaw.
— Patrz — rzucił, wskazując coś na ścianie.
    Była tam plama świeżej krwi. Serca podeszły im do gardła, a niepokój o przyjaciela jeszcze bardziej się wzmógł.
— Kaspar, kurwa, to nie jest śmieszne! — Głos Martina nosił znamiona nadchodzącej paniki. — Odezwij się!
    Gryfon zauważył, że przyjaciel jest cały spocony, a jego dłonie drżą. Zatrzymał się i spojrzał na niego.
— Wszystko w porządku?
— Nie przepadam za ciemnymi pomieszczeniami — odparł Martin. — Źle się w nich czuję.
    Ruszyli dalej. Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie, po kilkuminutowym marszu, ujrzeli zarys otwartych drzwi. Skierowali się w tamtą stronę, lecz nagle zdarzyło się coś, co sprawiło, że krew odpłynęła im z twarzy. W przejściu stanął Kaspar. Zobaczyli jego przerażoną twarz, kiedy wrzasnął:
— Spierdalajcie stąd!
    Nie zdążyli zareagować, ponieważ wrota zamknęły się z hukiem, a następnie usłyszeli głośny tupot kroków. Mimo przerażenia rzucili się naprzód, aby pomóc Burrowsowi. Drzwi były zamknięte, lecz Alohomora prędko załatwiła sprawę. Wpadli do środka, gotowi do ataku.
    Znaleźli się w małym pokoju, pełnym przeróżnych rupieci. W rogu walały się połamane krzesła, kilka obrazów na ścianach było przekrzywionych. Porcelanowe lalki oraz inne zabawki walały się na zakurzonych półkach, a na środku pokoju znajdował się konik na biegunach. Namalowane czerwoną farbą oczy patrzyły wprost na dwójkę chłopaków.
— Kaspar, gdzie jesteś?! — wrzasnął Harry. — Odezwij się!
    Chłopak się nie odezwał, lecz z prawej strony dobiegła słaba melodia. Gryfon spojrzał na bladego Martina, który nerwowo skinął głową. Podeszli tam i zobaczyli kolejne drzwi, które Potter otworzył.
    Tuż na progu stała malutka pozytywka, źródło tajemniczego dźwięku. Spojrzeli przed siebie i zobaczyli postać w fioletowym habicie, z kapturem założonym na głowę, zwróconą do nich plecami. Kiwała się lekko w rytm melodyjki.
— Gdzie Kaspar? — zapytał go Harry, celując w niego różdżką.
    Postać nie odpowiedziała, tylko wciąż kiwała się lekko oraz przestępowała z nogi na nogę. Chłopcy zbliżyli się do niej ostrożnie, gdy nagle nieznajomy odwrócił się błyskawicznie.
— Aaaa! — wydarli się chłopcy oraz rzucili się do ucieczki.
    Nie wiedzieli, co przed nimi stoi, ale na pewno nie był to człowiek. Nienaturalnie blada twarz z czarnymi punkcikami zamiast oczu i pozszywanymi wargami. Potwór wyciągnął ręce w ich kierunku i wydając z siebie charczące dźwięki, zaczął ich ścigać. Wypadli na korytarz, biegnąc ku wyjściu. Harry rzucał na oślep oszałamiacze oraz zaklęcia tnące. Słyszeli, jak to coś zbliża się coraz bardziej, a odgłosy, które wydawało, mroziły im krew w żyłach. I nagle wszystko ucichło. Chłopcy odwrócili się. Postać stała za nimi w bezruchu. Nagle zaczęła szaleńczo machać rękami i krzyczeć:
— Buuu! Buuu!
    W następnej chwili usiadła na ziemi oraz zaczęła zwijać się ze śmiechu. Wybraniec był zdezorientowany, ale wszystko się wyjaśniło, kiedy potwór wykrztusił między napadami wesołości:
— Ale mieliście miny… ha ha ha…
    Kaptur opadł, a nieznajomy złapał się za twarz. Okazało się, że przerażające oblicze było tylko maską, a pod nią krył się Kaspar, wciąż niemal sparaliżowany ze śmiechu. Martin pierwszy otrząsnął się z szoku.
— Ty pieprzony kretynie! — wydarł się. — Mogliśmy cię zabić!
— Zabić… mnie? — wykrztusił, wciąż dusząc się ze śmiechu. — Raczej zabić siebie, tak szybko uciekaliście… ha ha ha…
    Harry trochę się odprężył, a po pewnym czasie również parsknął śmiechem. Zbliżył się do przyjaciela.
— Muszę przyznać, że wyszło ci to nieźle — powiedział do niego Gryfon.
— No a jak! — wyszczerzył się Burrows, powoli wstając na nogi.
— Gdzie znalazłeś ten strój?
    Kaspar wygładził fioletowy habit i odpowiedział, wciąż co chwila parskając śmiechem:
— W starej szafie jest tego pełno. Mistrzowie chyba lubują się w teatrze. Są tam nawet kostiumy starożytnych Rzymian. I znalazłem też to — dodał, podnosząc w górę flakonik z czerwonym płynem.
— Wino?
— Przypatrz się etykiecie. To goblińskie wino, warte fortunę. Działa i smakuje o wiele lepiej niż ludzki alkohol. Nic dziwnego, że mistrzowie rozpuścili plotkę, że tu straszy. Pewnie nie chcieli, aby ktoś znalazł te flaszki. Chodźcie, wracajmy do pokoju, nie ma tu już nic ciekawego.
— Pójdziesz w tym? — zaśmiał się Harry, wskazując na jego strój.
— A dlaczego nie? — Kaspar wyszczerzył się. — Ten habit jest świetny.
    Wrócili drabiną na górę. Martin mruczał pod nosem coś, co brzmiało jak „pieprzony idiota”, a Burrows wciąż się chichrał, wspominając ich miny. Kiedy dotarli do pokoju, gdzie pozostali uczniowie bawili się w najlepsze, Frillock odszedł obrażony, aby nalać sobie Ognistej Whiskey. Harry zauważył, że dłonie nadal lekko mu się trzęsą.
— O Merlinie, co to za strój? — zaśmiała się Lisa, rudowłosa dziewczyna w prostokątnych okularach, wskazując na Kaspara.
    Chłopak podszedł do niej wolnym krokiem, uczynił przed nią znak krzyża, złożył ręce jak do modlitwy oraz poważnym głosem oznajmił:
— Znalazłem powołanie.
— Błagam, powiedz, że przyjąłeś też śluby milczenia.
    Burrows zaczął poruszać ustami, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, co ponownie rozbawiło towarzystwo. Gra w butelkę odeszła w zapomnienie, teraz wszyscy wirowali na parkiecie. Po jakimś czasie Martin podszedł do przyjaciela i powiedział:
— Po przeanalizowaniu tamtej sytuacji mogę stwierdzić, że twój debilny żart mógł mieć w sobie szczyptę humoru.
    Chłopak ryknął radośnie i objął go za szyję, pięścią szorując czubek jego głowy. Martin próbował się wyrwać, rzucając kąśliwe uwagi. Potter śmiał się razem z innymi, widząc tę sytuację. Wszyscy bawili się do białego rana, zapominając o wszelkich kłopotach.



*sake — Popularny w Japonii alkohol, produkowany z ziaren ryżu.

7 komentarzy:

  1. Bardzo dobry i długi rozdział, Pozdrawiam cię Łuki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podoba :) Mam nadzieję, żę następne rozdziały również spełnią Twoje oczekiwania.

      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Cześć!

    Muszę uczciwie przyznać, że początek tego rozdziału wprawił mnie w lekką konsternację. Nie mam zielonego pojęcia, czy to ja jestem już tak stary, że nie pamiętam zasad gry w butelkę, czy po prostu Martin ma jakieś „traumatyczne” wspomnienia związane z tą zabawą. W każdym razie nie obiło mi się jeszcze o uszy, żeby ta gra kiedykolwiek zapoczątkowała jakąś orgię. Chciałbym napisać, że wyjątkowo nad tym ubolewam, tyle że Internet nie zapomina tego rodzaju żartów. :) Mając to na uwadze, przyrzekam uroczyście, że w dalszej części komentarza postaram się zachować stosowny umiar i ograniczę liczbę nieśmiesznych żartów do niezbędnego - w moim przekonaniu - minimum. :)

    Cieszę się, że na razie nie zanosi się na to, by Martin i Kaspar przenieśli się do Hogwartu. Nie wątpię, że wówczas byłoby o wiele ciekawiej, problem w tym, że to trochę oklepany pomysł, który powoli zaczyna mnie nudzić. Myślę, że nie skłamię, jeśli napiszę, że jak dotąd nie czytałem jeszcze żadnego opowiadania, w którym to nowi przyjaciele Harry'ego nie zmienili nagle całego swojego dotychczasowego życia i nie zaczęli chodzić razem z nim do szkoły. Przechodząc do sedna, doceniam, że wyłamałeś się z tego zamkniętego kręgu i zdecydowałaś się na rozsądniejsze rozwiązanie.

    „Dali nam pozwolenie na imprezę, ale picie z nimi wydaje mi się przesadą. Czułbym się niezręcznie”. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Nie wiem jak Ty, ale ja miałem tak z rodzicami. Jeszcze długo po osiągnięciu pełnoletniości nie byłem w stanie napić się z nimi czegoś więcej niż piwa, co było w sumie trochę dziwne, skoro wcześniej nie raz widzieli mnie nietrzeźwego. :D

    Nie będę owijać w bawełnę - od początku byłem pewien, że atak na szkołę, to zwykła mistyfikacja. Nie mam Ci tego za złe, bo czuję, że w zasadzie nie zależało Ci szczególnie na tym, żebyśmy myśleli inaczej. No ale nieważne, bo nie o tym chciałem pisać. Teraz, kiedy znamy już wszystkie trzy zadania, podtrzymuję to, co napisałem w poprzednim komentarzu - pierwsza próba była i nadal jest moją ulubioną. :)

    Nie bierz tego do siebie, ale trochę rozbawił mnie fragment, w którym Harry zniszczył schody. Zdaję sobie sprawę, że nad głowami uczniów i „śmierciożerców” latały niezliczone ilości zaklęć, dziwi mnie jednak to, że nikt nie zdecydował się naprawić schodów. Zsynchronizowany atak z dwóch stron byłby strategicznym strzałem w dziesiątkę. Aż chciałoby się napisać „złotym strzałem” (drugi suchar zaliczony :D). Wracając do tych nieszczęsnych schodów... skoro po wszystkim uczniowie tak szybko je naprawili, to czemu „śmierciożercy” tego nie zrobili? Dla mugoli mogłoby to być trudne, dla doskonale wyszkolonych czarodziei nie powinno to natomiast stanowić większego problemu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam jedno zastrzeżenie, a raczej malutką radę. Na Twoim miejscu wystrzegałbym się wplatania do tekstu pleonazmów, nawet jeśli są one częścią dialogu. „Tak więc, moi rekruci, gratuluję każdemu z osobna, gdyż z dzisiejszym dniem...”. Przypuszczam, że w tym przypadku świadomie napisałeś „dzisiejszy dzień”. W zasadzie można nawet uznać, że nie był to błąd, bo przecież dany bohater nie musi posługiwać się wzorcowym językiem. Uważam jednak, że nie warto celowo popełniać błędów, przynajmniej nie zbyt często, bo mimowolnie wchodzą nam one w krew i kiedyś mogą przytrafić się nam w najmniej odpowiednim momencie. :)

      Zgadzam się z tęgą blondynką, która powiedziała, że uczniowie w czasie ataku mogli zrobić komuś poważną krzywdę. Nie zamierzam w tym miejscu rozwodzić się nad tym, czy pomysł Karrypto był dobry, czy nie. Na pewno był potrzebny i sprawdził to, co miało być sprawdzone. Chciałem tylko podkreślić, że rozumiem obawy anonimowej bohaterki, ba, w dużej mierze je podzielam.

      Widzę, że co poniektórzy nadal mają przysłowiowy „ból dupy” i podejmują kolejne próby zdyskredytowania Connora w oczach Cieni i pozostałych mieszkańców Tytanu. Nawet jeśli wcześniej byłem skłonny przyznać, że rozumiem zastrzeżenia względem starszego Pottera, tak teraz będę całym sercem mu kibicować. Nie znoszę manipulowania dowodami, tym bardziej, że plan „pewnego mężczyzny w podeszłym wieku” obarczony jest sporym ryzykiem. Co z tego, że Błękitny Lotos zobowiązał się nie skrzywdzić żadnego z mieszkańców Tytanu? Przecież wiadomo, że jeśli Cienie będę stawiać opór (a ktoś na pewno będzie walczyć w obronie miasta), to Błękitny Lotos nie pozostanie im dłużny. Wypadki chodzą po ludziach... No i jeszcze jedno - nie potrafię na poważnie traktować kogoś, kto w ten sposób próbuje „pomóc” swoim pobratymcom. Nie zawsze cel uświęca środki.

      Przyznam się szczerze, że ja nie jestem zwolennikiem tego rodzaju dowcipów. Być może niektórzy uznaliby mnie za zbyt sztywnego, wychodzę jednak z założenia, że w takich sytuacjach lepiej dmuchać na zimne. Harry i Martin naprawdę mogli poważnie poturbować Kaspara. Nigdy nie mamy stuprocentowej pewności, kto i jak zachowa się w chwili zagrożenia życia. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się zastanawiać, czy zagrożenie jest prawdziwe, czy to tylko głupi dowcip, dlatego należy mieć na uwadze fakt, że nie wszyscy uciekają przed niebezpieczeństwem - niektórzy stają do walki, co więcej, wkładają w nią całe serce. Warto również pamiętać o tym, że adrenalina ma „magiczne” właściwości, dzięki którym człowiek jest w stanie zrobić więcej niż normalnie.

      Reasumując, nie będę ukrywać, że ostatnia scena nie jest moją ulubioną. Nie zamierzam Cię za nią krytykować, bo sam pomysł i jego wykonanie były mistrzowskie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mówimy o nastolatkach (w dodatku pijanych), tyle że w mojej ocenie nawet lekkomyślność ma swoje granice. Rozdział całościowo uważam za bardzo dobry, tym bardziej, że nie poskąpiłeś nam szczegółowych opisów bitwy! Tak trzymaj. :)

      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Cześć

      Są ludzie, którzy traktują grę w w butelkę lub prawda czy wyzwanie jako pretekst do różnych erotycznych gierek, albo dawania głupich wyzwań, byleby ośmieszyć grającego. A jak dodać do tego alkohol i szalejące hormony to czasami te gry mogą być naprawdę „niebezpieczne". Sam znam jedną osobę, która wykorzystywała grę w butelkę jako pretekst do przystawiania się do dziewczyn. Za dzieciaka to bawiło teraz jedynie żenuje, ale takie rzeczy się zdarzają. Może nie zachodzi to aż tak daleko jak przypuszczał Martin, ale nie zawsze są to niewinne gry, więc w pewnym sensie rozumiem niepokój Martina.

      Czytając inne fanfiki zawsze lekko irytował mnie fakt, że nowi przyjaciele Harry'ego rzucają wszystko i przenoszą się do Hogwartu. Jakoś nie wyobrażam sobie, aby ich rodzice byli zadowoleni z tych pomysłów. No bo ile osób w rzeczywistości przenosi się do innej szkoły tylko po to, aby być w klasie z nowym znajomym? Bardzo mało. Dlatego nie zdecydowałem się na umieszczenie Kasara i Martina w Hogwarcie. Tak jak powiedziałeś, chciałem się wyłamać, ale też chciałem zachować pewien realizm, więc jeśli chłopcy chcą zmienić szkołę najlepiej będzie jak zrobią to w wakacje, kiedy będą mieli wystarczająco dużo czasu, aby wszystko zrealizować.

      Ja też krępowałem się pić mocniejszy alkohol przy rodzicach. W sumie niepotrzebny czas przeszły, bo do tej pory tak mam i raczej się to nie zmieni. Co ciekawe, mam tak jedynie, kiedy jestem sam z rodzicami, bo jak mam jakąś rodzinną imprezę, jak np. wesele to bez skrępowania sobie popijam, nawet przy rodzicach :D

      Usuń
    3. Dla mnie nadal ulubionym zadaniem jest to drugie :D Przyznam, że wbrew pozorom zadanie Karrypto było najtrudniejsze do wymyślenia. Dlaczego? Ponieważ nie sprawdzał niczego oryginalnego, ot zwykłą umiejętność walki. Pamiętając poprzednie dwa zadania, które były ciekawe i oryginalne, ta próba wypadała przy tamtych dość blado. Chciałem zrobić labirynt, ale to też dosyć oklepany patent, więc ostatecznie zdecydowałem się na sfingowany napad. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że w początkowej wersji rozdziału Harry wchodził do specjalnej komnaty, gdzie walczył ze swoim mrocznym alter ego, które powstało w nim jako skutek strasznych przeżyć, ale coś mi nie grało w tym pomyślę, dlatego postawiłem na prostotę.

      Owszem mogli, ale po co, skoro po jakimś czasie znaleźli inną drogę na górę. Poza tym czy skupieni na unikaniu zaklęć i atakowaniu uczniów nauczyciele mieli czas, aby w ogóle pomyśleć o naprawie schodów? Wydaje mi się, że nie chcieli zaprzątać sobie tym głowy i po prostu wykorzystali inne przejście na górę, które przecież doskonale znali.

      Szczerze ten błąd nie był świadomy :D Najprawdopodobniej podczas sprawdzania rozdziału, mnie i Maggie, umknął ten pleonazm. Poprawię go przy okazji :)

      Blondynka miała prawo mieć takie obawy i były jak najbardziej uzasadnione. Nawet zniszczone schody mogły na kogoś spaść. Ale prócz tego było raczej małe ryzyko. Nauczyciele nie używali zbyt drastycznych czarów, najprawdopodobniej potrafili uchronić się przed klątwami swoich uczniów, a Avady pewnie też żaden uczeń nie umiałby rzucić.

      No ktoś na pewno idzie po trupach do celu :)

      Aby zrobić komuś taki dowcip trzeba najpierw się upewnić, że jest to całkowicie bezpieczne. Lepiej także robić coś takiego osobie, którą dobrze się zna. Trzeba wiedzieć jak taka osoba zachowa się w takiej sytuacji i dopiero podjąć decyzję, czy opłaca się to robić. Przyznam, że wraz z moim kolegą kiedyś spłataliśmy podobnego figla mojemu wujkowi. Może nie był aż tak spektakularny jak ten Kaspara, ale w pewnym momentach nawiązywałem do niego :D Zdecydowanie nie należy tak straszyć kogoś obcego. Ostatnio widziałem filmik jak facet w USA przebrał się za demona, wychodził z ciemnej uliczki i straszył tak obcych ludzi. Pewnego razu trafił na gościa, który miał ze sobą pistolet. Na szczęście udało mu się wyjaśnić, że to dowcip zanim stało się coś poważniejszego. Ale, jeśli robimy to w bezpiecznym miejscu i komuś kogo znamy tak dobrze, że jesteśmy w stanie przewidzieć jego zachowanie to nie widzę problemu, aby robić takie dowcipy :)

      Dzięki za komentarz!

      Pozdrawiam!

      Usuń
    4. Są też ludzie (głównie faceci), którzy nie będą jeść publicznie bananów. :D:D Jeśli komuś naprawdę zależy, to we wszystkim znajdzie podtekst seksualny. W każdym razie akurat ten fragment mojego komentarza pisałem z przymrużeniem oka i tak też należy go traktować. Sam nie brałem udziału w tak ekstremalnych „zabawach”, co nie znaczy, że nie wiem, że takie rzeczy naprawdę się dzieją. Wszystko jest dla ludzi, byleby robić to dobrowolnie i z głową.

      Tak, zgadzam się, labirynt to zdecydowanie oklepany pomysł, dlatego też w swoim opowiadaniu zdecydowałem się na magicznie stworzoną arenę. Pomysł ze specjalną komnatą wydaje się naprawdę ciekawy. Na Twoim miejscu nie odrzucałbym go całkowicie, tylko spróbowałbym wykorzystać go w późniejszych rozdziałach. Ewentualnie zastanowiłbym się nad jakąś miniaturką. :)

      Tak jak napisałem, po to, żeby wzmocnić siłę natarcia od frontu. Jasne, nauczyciele wykorzystali inne przejście, tyle że naprawienie czegoś, co zostało celowo zepsute, mogłoby wprowadzić w szeregi uczniów zamęt. Poza tym skoro jedna osoba zniszczyła schody, to i jedna osoba mogła je naprawić. Wystarczyłoby machnięcie różdżką. Żeby nie było, nie krytykuję Cię, po prostu dziwi mnie fakt, że żadne nauczyciel na to nie wpadł. :)

      „Ale oprócz tego było raczej małe ryzyko”. Nie mogę się z Tobą zgodzić. Jak byłem dzieckiem, moja mama często mi mówiła, że można się utopić w łyżeczce herbaty. Oczywiście nie dosłownie, ale wiesz, co mam na myśli. Tak samo w tym przypadku. Nie tylko Avada może zabić. Ktoś rzuci zaklęcie tnące. Ktoś inny się zagapi albo potknie. Inne zagrożenia to np. rykoszetujące zaklęcia. Poza tym na dobrą sprawę wystarczy zwykły upadek i niefortunne uderzenie głową o podłogę. :)

      „Aby zrobić komuś taki dowcip trzeba najpierw się upewnić, że jest to całkowicie bezpieczne”. No i znowu się z Tobą zgadzam, pod warunkiem, że jest to w ogóle możliwe. Oczywiście wszystko zależy też od tego, na czym dokładnie ma polegać konkretny dowcip. Nie do końca zgadzam się natomiast w kwestii tego, co napisałeś w kolejnym zdaniu. W moim odczuciu nigdy nie można mieć stuprocentowej pewności co do reakcji danej osoby, nawet jeśli znamy ją całe życie. Wynika to z tego, że nie przeżywamy wszystkiego, co przeżywa drugi człowiek. Coś, co dla nas wydaje się nieszkodliwe, dla kogoś innego może być... cóż, szkodliwe. Taka osoba może mieć np. jakąś traumę, o której nie wiemy, bo po prostu wstydziła się nam o tym powiedzieć. Fakt faktem prawdziwe życie wygląda trochę inaczej niż życie w Twoim czy moim opowiadaniu, bo my nie posługujemy się magią. Reasumując, nie potępiam ludzi, którzy robią takie dowcipy znajomym, choć nie będę ukrywać, że ja nie jestem ich zwolennikiem. Zdecydowanie wolę pranki, które z założenia są mniej niebezpieczne i przede wszystkim nie są chamskie. Jeśli zaś chodzi o straszenie obcych ludzi, to dla mnie jest to oznaka braku jakiejkolwiek wyobraźni, wyczucia i po prostu dobrego wychowania. Każdy człowiek, który zostaje „zaatakowany” znienacka, ma nagły skok ciśnienia (mówiąc najogólniej). A co jeśli osoba, którą nastraszymy, ma problemy z sercem? O tym się nie myśli, a szkoda.

      Usuń

Mrs Black bajkowe-szablony